Syndrom sztokholmski

„Halina” mnie dobiła. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby w wizycie prezydenta w Izraelu widzieć wyjazd po odbiór instrukcji z centrali syjonizmu. Co to jest z nami, że takie brednie mają u nas branie? Jak się potem dziwić, że nie ma mowy, by dało się z sensem dyskutować o na przykład o „Strachu”. Ktoś mi imputuje, że ja się boję dyskutować z Grossem, bo mnie oskarżą o antysemityzm. A ja po prostu chcę najpierw zrozumieć, o co chodzi Grossowi – bez żadnej z góry powziętej tezy.

Czy to tak trudno zrozumieć, że istnieje bezinteresowna, apolityczna ciekawość poznawcza? Że wśród różnych form dziennikarskich jest też miejsce na taki wywiad, który nie musi od razu dawać odporu? Jasne, to nie jest szkoła „Naszego dziennika” – szczerbcem po oczach – ale na szczęście na tej gazecie jeszcze się u nas prasa nie kończy. Nie idę do Grossa ani żeby mu dołożyć, ani żeby mu kadzić, ani żeby węszyć spisek i zmowę, tylko żeby zwyczajnie wysłuchać, co ma do powiedzenia jako autor. Chyba źle się stało, że „Strachu” jeszcze tak długo nie będzie po polsku. Jak się wreszcie ukaże, wrócimy do tematu.

Wczoraj minęła piąta rocznica ataków na Amerykę. Jest taka ciekawa polityczna gazeta internetowa www.openDemocracy.net, która rozpisała ankietę na pięciolecie 9/11. Poprosili i mnie o wypowiedź – czego mnie 11 września nauczył? Dobre pytanie, pomyślałem. Proste, bez żadnej ukrytej czy jawnej tezy. Odpowiedziałem, że przede wszystkim tego, jak krucha jest demokracja i nasza cywilizacja high-tech, i tego, jak wielu obywateli tego wolnego, demokratycznego, zamożnego świata może o nim myśleć aż tak źle, żeby się cieszyć, że „Ameryka wreszcie dostała za swoje”. Trochę to przypomina jakiś gigantyczny syndrom sztokholmski – ofiary ataku przyznają rację napastnikom, jakby nie widząc, że ich to nie uratuje, bo napastnicy gardzą też nimi.