„Bezdzietne kocie mamy”

Donald Trump wyznaczył na swojego kandydata na wiceprezydenta politycznego debiutanta J. D. Vance’a, niespełna 40-letniego senatora z Ohio. To typ współczesnego polskiego konfederaty. Sądząc po jego wypowiedziach, jeszcze bardziej skrajnie prawicowy od Donalda. Po nominacji Amerykanie zaczęli przeszukiwać archiwa internetowe. Wygrzebali m.in. jego drwinę z „bezdzietnych kocich mam” (a ściśle kociar, childless cat ladies), czyli kobiet, które zamiast rodzić dzieci, troszczą się o koty.

Atak był polityczny: Vance kłamliwie zarzucił Demokratom, że sterują nimi właśnie takie bezdzietne kobiety, wiodące „żałosne” życie wskutek wyboru takiej drogi życiowej. Vance to zdeklarowany przeciwnik prawa kobiet do aborcji, a nawet metody in vitro. Przeszedł na katolicyzm w dorosłym wieku. Ma troje dzieci z córką indyjskich imigrantów.

Odpowiedziała mu popularna amerykańska aktorka Jennifer Aniston. Choć oburzona, uczyniła to godnie i sprawiedliwie. Sama starała się bezskutecznie o dziecko metodą in vitro. „Naprawdę nie mogę uwierzyć, że te słowa padły z ust potencjalnego kandydata na wiceprezydenta USA. Panie Vance, modlę się o to, by pana córka miała dość szczęścia, aby móc urodzić dziecko. Mam nadzieję, że nie będzie musiała próbować drugiej opcji – in vitro – którą pan też chce jej odebrać”.

Jak można taką niewyparzoną gębę zgłaszać na tak wysoki urząd? Na skrajnej prawicy to nie tylko możliwe, ale i mile widziane. Trumpiści już spekulują, że Vance może przejąć po Trumpie przywództwo ruchu MAGA i startować na prezydenta w następnych wyborach. Vance, młody, brodaty, autor bestsellerowej autobiografii „Elegia bidoków”, wyszedł z biednego domu pełnego problemów rodzinnych. Taka lekcja nie musi uczyć agresji, może uczyć empatii. Ale na skrajnej prawicy empatię się wyszydza jako słabość lub naiwność. Ceni się bezczelność jako rzekomy dowód pożądanej w polityce i życiu samoasertywności. Inną rzekomo pozytywną cechą jest nieliczenie się z opiniami ludzi dobrze znających dany temat. Do kłamstwa, grzechu i błędu nigdy nie należy się w tym świecie przyznawać, bo to też oznacza tam słabość.

Ten styl znamy nie tylko na skrajnej prawicy w Ameryce, ale też w Polsce. U nas pozwolił arogantom i ignorantom być posłami i ministrami, a nawet prezydentem. W Ameryce inwazja takich typów grozi w drugiej kadencji Trumpa. Dojście do władzy w najpotężniejszym państwie Zachodu populistów i nacjonalistów. Z trumpistami tego pokroju u władzy reszta Zachodu nie ma co liczyć na współdziałanie.

Ale – jak przypomniał prezydent Biden w środowym przemówieniu do narodu – los Ameryki wciąż jest w rękach Amerykanów. Otoczony w Gabinecie Owalnym portretami wielkich poprzedników, Biden wygłosił dziesięciominutową mowę. Szlachetną, piękną, mobilizującą i ostrzegawczą. Przeciwieństwo pohukiwań Trumpa. Przemówienie historyczne, bo przypadające na historyczny moment zmagań populizmu z demokracją. Dobrze ją streszcza zdanie, że ambicje osobiste – główny motor polityki Trumpa – są mniej ważne niż uratowanie demokracji przed fatalnymi skutkami rozpadu więzi narodowej. Niestety, nie ma pewności, czy amerykańscy (ale i polscy) wyborcy są gotowi do takiej walki. W Stanach okaże się to już w listopadzie, w Polsce w przyszłym roku.