Długi marsz

Ma rację marszałek Hołownia: cztery miesiące kampanii prezydenckiej to długi marsz. Wszystko się może wydarzyć. Czemu Hołownia tak postanowił, to jego tajemnica. Może w imię demokracji? Bo chyba szczerze wierzy, że im więcej kandydatów i dłuższa kampania, tym lepiej dla naszej demokracji. Nie jestem pewien, czy tu też ma rację. Długa kampania i natłok kandydatów może znudzić i zdemobilizować wyborców. A jeśli ton jej nadadzą Nawrocki, Mentzen i Braun, to niech nas ręka boska broni.

U progu oficjalnej kampanii media pompują temat „Trzaskowskiemu spada, Nawrockiemu rośnie”. Od rana do nocy cytują sondaż mało znanej sondażowni Opinia24 i bardziej znanego CBOS. W obu dystans między głównymi pretendentami się zmniejsza. Według CBOS Trzaskowski może liczyć na 35 proc. poparcia w pierwszej turze, a Nawrocki na 31. To różnica 4 proc., zbliżona już do granicy błędu pomiaru.

Czy to znaczy, że powtórzy się katastrofa Komorowskiego i Trzaskowskiego w poprzednich rywalizacjach o prezydenturę? Trzaskowski i Komorowski nie ponieśli klęski totalnej, ale politycznie liczy się tylko to, że przegrali, dzięki czemu Andrzej Duda mógł pilnować żyrandola przez dziesięć lat. Prawdopodobnie kandydaci PO przegrali, bo ich sztaby nie korzystały z usług firm targetujących i profilujących wyborców tak intensywnie jak PiS.

Mantra, że wybory wygrywa się w Końskich, to już antyk. Wybory wygrywa się w social mediach. Udzielają się na nich zarówno klasa ludowa, jak i elity. Zestarzała się też inna mantra – że kto ma telewizję, ten ma władzę. Dziś należałoby powiedzieć, że kto ma największe platformy cyfrowe, ten może naginać przy pomocy algorytmów wynik wyborów po swoim uważaniu. Demokracje europejskie są szczególnie zagrożone przez cybergigantów, a dodatkowo przez bojówki cybernetyczne, którymi kierują rządy autorytarne lub skrajnie prawicowe siły polityczne.

Jest całkiem możliwe, że jeżdżenie kandydatów po wszystkich powiatach w tej sytuacji to strata czasu. Wysiłek trzeba skupić na autentyczności przekazu i osobowości. Ale pewności nie ma, że to wystarczy, bo demokratyczne wybory to operacja tak skomplikowana, że niemożliwa ani do całkowitego zmanipulowania, ani do całkowitego wyreżyserowania. Dlatego PiS przegrał wybory w 2023 r., choć liczbowo je wygrał. Kolejna mantra, że każdy głos się liczy, akurat odpowiada prawdzie. Tyle że im większa frekwencja, tym trudniej przewidzieć finalny wynik.

Według CBOS pójście do wyborów deklaruje aż 89 proc. pytanych, w tym 76 proc. „na 99 procent”. A więc u progu kampanii żadnej prognozy nikt na serio proponować nie może, bo nie ma po temu dostatecznych danych. Zwykle czerpie się je z poprzednich wyborów, lecz dziś polityka to lotne piaski. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Wyborców może nagle coś rozgniewać albo zachwycić i następuje nagły zwrot akcji. Milionowe zasięgi rujnują plan sztabu.

Jeśli coś jest bardzo prawdopodobne, to tylko to, że będzie druga tura, do której przejdą Trzaskowski i Nawrocki. I tak kolejny raz staną przeciw sobie PO i PiS. Pozostali pretendenci grają w drugiej i trzeciej lidze o przysłowiową marchewkę, czyli zaznaczenie swojej obecności w polityce, a nie o władzę. Mogą jednak, ale nie muszą, apelować do swoich wyborców o poparcie dla Trzaskowskiego albo Nawrockiego w drugiej turze. Nie wiadomo jednak, czy ich apele odniosą skutek. Wielu tych wyborców może zostać w domu.

Czy zatem wyborcy Trzaskowskiego, a zwłaszcza jego sztab i mocodawcy, na czele z Tuskiem, powinni się niepokoić? Owszem, ale w takim samym stopniu jak sztab, mocodawcy i wyborcy Nawrockiego. Kampanie obu dopiero się rozkręcają. Jednemu i drugiemu może się zdarzyć trudność prowadząca do klęski.

Jeśli przewaga Trzaskowskiego będzie się utrzymywała, nawet niewielka, może wygrać. Jeśli zmaleje niebezpiecznie, do, powiedzmy, 1 proc., albo jeśli Nawrocki wysunie się na prowadzenie, zacznie migać czerwone światło alarmowe. Trzaskowski, choćby się dystansował od swego politycznego zaplecza, i tak będzie atakowany za wszystko, co zdziałał albo czego „nie dowiózł” rząd Tuska. Nie tylko obecny, ale i przed 2015 r. Nawrocki, choćby milion razy powtarzał, że jest kandydatem obywatelskim, nie przekona wyborców „antyPiS”.

Zadaniem sztabu Trzaskowskiego jest utrzymanie przewagi na możliwie bezpiecznym poziomie. Zrównanie się z nim Nawrockiego w sondażach, a tym bardziej wysunięcie się Nawrockiego na prowadzenie, podcięłoby skrzydła Trzaskowskiemu. Moment, w którym Trump zrównał się w sondażach z Kamalą Harris, był przełomem prowadzącym do klęski świetnie początkowo radzącej sobie wiceprezydentki. Nie zdołała i nie zdążyła się wybić na niezależność.

Podobne wyzwanie staje przed Trzaskowskim. Czy podkreślanie, że jest przede wszystkim samorządowcem, wystarczy, choć ma sens? Mantrę, że chcą być prezydentem wszystkich Polek i Polaków, nawykowo powtarzają przeciwnicy „wojny polsko-polskiej”. A wojna trwa, a ostatnio przybiera na sile. Trwa, bo potrzebują jej główni kandydaci. Tylko mniejsi pretendenci szczerze chcą jej zakończenia, bo starcie Trzaskowski-Nawrocki odwraca od tych mniejszych uwagę mediów i wyborców.

Przy obecnej polaryzacji polityki i społeczeństwa nie da się być prezydentem wszystkich Polaków. Nawrocki potrzebuje tej polaryzacji do budowania swej pozycji, Trzaskowski – do obrony pozycji przez odcinanie się od obozu Kaczyńskiego. Trzaskowski na swój liberalno-lewicowy wizerunek nałożył maseczkę centrysty, ale nie prawicowca. To nie wszystkim po stronie demokratycznej wydaje się wiarygodne. Ale żeby wygrać, Trzaskowski musi mieć poparcie szersze niż tylko w wielkich miastach, lecz także w mniejszych, gdzie progresistów jest mniej, a rządzą tradycyjnie pan, wójt i pleban.