A gdyby Sinéad podarła fotografię papieża w dzisiejszej Polsce?

Sinéad O’Connor podarła przed kamerą TV oficjalne zdjęcie Jana Pawła II. Stało się to w 1992 r. w studiu amerykańskiej sieci NBC. Papież był wtedy u szczytu popularności w Stanach, Polsce i wielu innych krajach. Piosenkarka najpierw odśpiewała utwór Boba Marleya pt. „War”. To manifest antyrasistowski i wołanie o równe prawa wszystkich ludzi. Jej gest miał być zawołaniem bitewnym w walce z przestępstwami seksualnymi w Kościele irlandzkim i brakiem reakcji na to zło ze strony papieża.

Wiedza na ten posępny temat już się na Zachodzie gromadziła, tylko za żelazną kurtyną nie była dostępna. W następnych latach w Irlandii ta wiedza doprowadziła w końcu do największego kryzysu zaufania katolików do ich Kościoła. Społeczeństwo uważane za ultrakonserwatywne, za bastion katolicyzmu w Europie Zachodniej, przeszło obyczajowo-kulturową oddolną rewolucję wskutek utraty wiarygodności przez Kościół nauczający. Skąd Sinéad miała tę wiedzę? Z własnego doświadczenia.

W ciągu kilkunastu lat w Republice Irlandzkiej zalegalizowano homoseksualizm, rozwody, aborcję i małżeństwa homoseksualne z prawem do adopcji dzieci. Wszystkie te zmiany w prawie nastąpiły po występie Sinéad w amerykańskiej telewizji. Naturalnie nie ona je wywołała i przeprowadziła, tylko społeczeństwo i parlament, ale odegrała rolę „sygnalistki”. I zapłaciła za to słono. Jej kariera artystyczna utknęła w błocie, którym ją obrzucono. Sieć NBC wydała dożywotni zakaz jej występów na antenie stacji, niszczono jej płyty, buczano na jej koncertach. Nawet inne gwiazdy, jak Madonna, ją wyklęły.

A jednak „wariatka” i „skandalistka” drastycznym gestem zwróciła uwagę na dużo bardziej drastyczny problem. Jego rozmiary świat poznawał stopniowo, ale to Sinéad miała odwagę, jakiej wtedy wielu nie miało, by wykrzyczeć coś, co nie mieściło się wówczas w głowach. Jej się mieściło, bo trafiła za drobne kradzieże do domu dziecka, w którym czuła się jak dzieci powierzone u nas opiece siostry Bernadetty – osamotniona, wystawiona na przemoc, bezbronna. W tym piekle znalazła się też zakonnica, która przyniosła jej gitarę, lecz to nie wymazało z pamięci Sinéad horroru.

Gdyby dziś przyjechała na występy w Polsce i podarła podobiznę papieża, jej gest sprzeciwu widownia odebrałaby prawdopodobnie inaczej, niż odebrali go przed wielu laty widzowie stacji NBC. Od tamtego czasu także w Polsce trwa dyskusja o roli Jana Pawła II w kryzysie pedofilskim w Kościele. Obecna władza nie ma wątpliwości, że „nasz papież” ma czyste sumienie. Krytyków uważa za wrogów papieża i Kościoła. W Polsce musiałaby więc na scenę wkroczyć policja i prokuratura. Sinéad zostałaby zapewne oskarżona o obrazę uczuć religijnych, fani musieliby stanąć w jej obronie, mogłoby dojść do skandalu międzynarodowego. Pewno nie doszłoby do procesu, tylko wydalono by piosenkarkę z Polski. Taki mamy dziś klimat.

U nas można drzeć przed widownią dokumenty dotyczące niepokornych sędziów lub Unii Europejskiej, podpalać kopię statutu kaliskiego czy kukłę Żyda, wieszać na szubieniczkach podobizny polityków Platformy Obywatelskiej, demolować sprzęt nagłaśniający podczas wykładu profesora badającego Holokaust, ale obrazek Matki Boskiej Tęczowej rozrzucany podczas protestu przeciw zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego to prawdziwa zbrodnia ścigana z urzędu.

Tamte haniebne gesty zwykle uchodzą ich autorom na sucho. Sinéad podarcie fotografii papieża Wojtyły na sucho nie uszłoby u nas. Inaczej niż w USA, gdzie wolność słowa i wyrazu jest chroniona przez konstytucję i przestrzegana, my mamy na to paragraf w kodeksie karnym, więc nękanie z tytułu obrażonych uczuć religijnych może się odbywać w majestacie prawa.

Nonkonformistyczni twórcy kultury „wysokiej” i masowej bywają w istocie systemem wczesnego ostrzegania przed złem. W przypadku Sinéad było to ostrzeżenie dotyczące systemu krzywdzenia dzieci przez duchownych. Wybrała radykalną formę, aby zwrócić uwagę na zło dziejące się w Kościele na tym polu. Czyż nie miała racji?