Przez tumult do zwycięstwa

Funkcjonariusze obecnej władzy wdzierają się na spotkania Platformy. Najpierw wiceminister Kowalski z Bochenkiem, później wiceminister Ozdoba. To rzecz niebywała w normalnej demokracji i komunikat do opozycji i społeczeństwa. Wygląda na to, że tumult to pomysł PiS na kampanię wyborczą. Gdy przemoc fizyczna wdziera się do walki wyborczej, wszystko może się zdarzyć w najgorszym sensie. Działacze obozu Kaczyńskiego już zapowiadają, że jesienią przejdą do ataku na Tuska i KO jeszcze mocniejszego niż w ostatnich miesiącach.

Tusk na pisowskie „pikniki miłości” nie nasyła swoich ludzi. Mówi ostro o PiS, ale nie przezywa Kaczyńskiego, nie odmawia mu praw obywatelskich, nie wyklucza z polskości. Krytykuje za słowa i działania, ale nie nazywa go wrogiem Polski, który nigdy nie powinien być premierem. A przecież mógłby, gdyby chciał w stylu Kaczyńskiego grać na emocjach swojego elektoratu i całego społeczeństwa.

Przemoc fizyczna zaczyna być u nas „normą” w debacie publicznej. Przykładem był seans nienawiści do prof. Jana Grabowskiego, urządzony przez posła Brauna z Konfederacji. Poseł zniszczył aparaturę nagłaśniającą, bo mu nie odpowiadają wyniki badań profesora dotyczących eksterminacji Żydów w Polsce okupowanej przez Niemcy hitlerowskie. Wybryk uszedł Braunowi na sucho. Prelekcja została przerwana, sprzęt uszkodzony, publiczność przestraszona. Według takiej metody działają terroryści: atak, panika, rozgłos medialny.

W normalnych krajach członkowie rządu wywołujący tumult na spotkaniach opozycji z wyborcami są nie do pomyślenia. Od razu lądują za burtą. Agresja jest na tym szczeblu dowodem bezsilności wobec krytyki, więc szkodzi interesom partii sięgającej po takie metody. Wyborcy na widok tumultu pomyślą: aha, czyli nie mają już innych argumentów.

Gdy rządzący stosują przemoc słowną lub fizyczną, rujnują debatę publiczną. Więc co robić? Dać Kaczyńskiemu dalej pleść te bajdy, że tak dobrze jeszcze w Polsce nigdy nie było, a będzie jeszcze lepiej. Każdy taki występ natychmiast trafia do internetu i mobilizuje do sprzeciwu, czyli przynosi skutek odmienny od zamierzonego przez PiS. Więcej Kaczyńskiego, większa mobilizacja przeciwników PiS. Więcej tumultu, wyższa frekwencja przy urnach wyborczych.

Wiemy, że taborowi prezesa marzy się, by PiS był drugą PZPR. Żeby rządził niepodzielnie, poza kontrolą i jak najdłużej. Żeby przewodnią rolę jego partii wpisać do konstytucji, jak przeforsowała to PZPR w PRL. Wtedy mogliby rządzić przez dekady, opozycja zeszłaby do podziemia, więc by im nie przeszkadzała, ludzie waliliby do urn w rekordowych ilościach, a oni mieliby 90 proc. poparcia. Tylko że teraz nie czas na ponure żarty.