Tusk idzie za ciosem

Donald Tusk po skandalu krakowskim wezwał do manifestacji w obronie praw człowieka i bezpieczeństwa kobiet. Ma to być „marsz miliona serc”. To hasła ponadpartyjne, choć wysunięte przez lidera największej partii opozycyjnej. W marszu 4 czerwca pół miliona ludzi przeszło przez Warszawę pod hasłami walki z rozkradaniem pieniędzy publicznych w obozie Kaczyńskiego. Tusk chce wygrać wybory i idzie za ciosem.

Kontynuacją protestu była „aleja tłustych kotów”: obwoźna galeria podobizn milionerów, zawdzięczających swoje fortuny nie pracy i talentom, lecz przynależności do rządzącej elity politycznej. Celny strzał. Pisowcom puszczają nerwy, dwóch nowobogackich wtargnęło na mityng Platformy z figurami. Rzecz w normalnym państwie niebywała, by zakłócać spotkanie rywali politycznych.

Tusk swoje nerwy trzyma na wodzy. Ma wygrać wybory, więc odwołuje się do emocji wywołanych horrendalną sprawą pani Joanny. Ale czerwonych linii w prekampanii nie przekracza. Przekaz jest prosty: jeśli nie chcecie, żeby rząd pchał się z buciorami do waszego życia prywatnego, przyjdźcie na marsz jak najliczniej. Bo tylko masowe protesty uliczne robią wrażenie na Kaczyńskim i jego przybocznych. Normalna walka polityczna na pomysły i argumenty nie wystarczy do pokonania zamordystycznych zapędów. Państwo pisowskie samo swą propagandą i polityką zmusza ludzi do wychodzenia na ulice w protestach przeciwko pisowskim rządom, a siły demokratyczne do szukania wsparcia w UE.

Gdyby Kaczyński był dojrzałym politykiem, dostrzegłby fatalne skutki, obecne i przyszłe, swojej błędnej diagnozy politycznej, że w XXI w. Polska ma przyszłość tylko pod przewodem jego partii. Ale Kaczyński jest tylko starym lisem politycznym. Umie rozgrywać jednych przeciw drugim, wykluczać i dzielić; nie umie i nie chce łączyć społeczeństwa w naród polityczny na wzór Mazowieckiego czy Kwaśniewskiego w jego najlepszych momentach. Naród polityczny jednoczy się wokół konstytucji ponad pochodzeniem etnicznym, światopoglądami, sympatiami partyjnymi. Społeczeństwo podzielone na sorty, bańki i plemiona takim narodem się nie stanie. Kto spośród liderów politycznych tego nie widzi, nigdy nie będzie mężem stanu.

Jest takie powiedzenie: strzeżcie nas od przyjaciół, z wrogami sobie poradzimy. Przykład mamy niestety w obozie demokratycznym. Bo środowisko Hołowni już wybrzydza na nowy pomysł Tuska. Wybrzydzało przedtem na marsz 4 czerwca. Teraz na marsz październikowy. Trzecia Droga Hołowni i PSL, mimo spadającego poparcia w sondażach, żyje wciąż iluzją, że będzie języczkiem u wagi. A przecież może się nim okazać
skrajnie prawicowa Konfederacja, koalicji Hołowni z Kosiniakiem grozi zaś wypadnięcie z gry.

I to jest wyzwanie dla sił demokratycznych. Muszą nie tylko wygrać wybory, ale też ostrzegać wyborców przed autorytaryzmem i nacjonalizmem w wydaniu konfederackim. Przed aliansem Kaczyńskiego ze skrajną prawicą w Sejmie. Jej skutkiem będzie likwidacja resztek demokracji konstytucyjnej i całkowita izolacja Polski w UE. Słowem, dziś demokraci mają przeciw sobie dwie antydemokratyczne siły: obóz pisowski i Konfederację. Obie mają błogosławieństwo Kościoła. Kaczyński za całokształt i strumień pieniędzy, konfederaci za totalny zakaz aborcji i kołtuństwo obyczajowe.

W tej sytuacji grymasy, że nie wiadomo, o czym ma być ten nowy marsz, są na rękę i Kaczyńskiemu, i Mentzenowi, bo zniechęcają elektorat partii Hołowni i PSL do udziału w marszu. Ich przegrana grozi przegraną KO. O czym ma być ten marsz? Proste, o tym, co podpowie serce każdego uczestnika: jakiej Polski chce, a jakiej nie chce.