Zielone ludziki ministra Błaszczaka

Skręca człowieka na widok traktowania przez polskich żołnierzy i pograniczników nieszczęsnych ludzi zakleszczonych na granicy polsko-białoruskiej.

Zamaskowani, uzbrojeni, odmawiają podania stopnia i nazwiska dziennikarzom i politykom opozycji. Nie przepuszczają do bieżeńców ani ich, ani nawet dzielnej lekarki. Nie pozwalają – albo pozwalają na chwilę – dostarczyć im pożywienia i lekarstw. Ludzie dobrej woli usiłują porozumieć się ponad tym kordonem z uchodźcami przy pomocy tłumaczki znającej języki regionu, skąd przybyli. Uchodźcy piszą prośby o pomoc na kartonach po angielsku.

Świat patrzy, jak minister Błaszczak majstruje przy prawie, by tej nikczemnej moralnie operacji nadać pozór legalności, choć prawi adwokaci wykazują, że nowelizacja drogą rozporządzenia ustawy o straży granicznej jest sprzeczna z konwencjami międzynarodowymi dotyczącymi uchodźców i polską konstytucją. To przecież oczywiste, że dzieci, kobiety, nieuzbrojeni mężczyźni nikomu nie zagrażają, gdy po wielodniowej tułaczce siedzą w deszczu i błocie między polskimi i białoruskimi mundurowymi.

Obrona granic nie polega na grodzeniu ich drutem „ostrzowym” – zresztą łatwym do sforsowania – ani na upokarzaniu ludzi uciekających przed fanatykami, tylko na zdolności odróżnienia rzeczywistych zagrożeń od kryzysu humanitarnego. Obrona granic polega na prowadzeniu przez państwo takiej polityki wewnętrznej i międzynarodowej, by druty i mury nie były potrzebne. Pod pretekstem „wojny hybrydowej” depcze się elementarne prawa ludzkie. Widzą to zwykli obywatele: jeśli my dziś im nie pomożemy, to jutro nam nie pomogą, gdy będziemy w podobnej potrzebie.

Widzi to nawet jedyny, jak dotąd, sprawiedliwy biskup KRK Krzysztof Zadarko, szef rady przy episkopacie do spraw migracji. W jej komunikacie czytamy m.in., że osoby odpowiedzialne u nas za przestrzeganie prawa będą respektować międzynarodowe zobowiązania wobec osób poszukujących ochrony, w tym prawa do złożenia wniosku o jej udzielenie. I że „gościnność względem obcego jest jednym z wyznaczników naszej wiary”. Czy minister Błaszczak, ostentacyjnie manifestujący się ze swą religijnością podczas uroczystości u o. Rydzyka, przeczytał ten komunikat?

Wśród mundurowych widać kobiety. Co myślą o rozkazach, które wydaje im resort obrony, zabraniający im pomóc bezradnym i przerażonym kobietom, ich dzieciom i towarzyszom tułaczki? Czy serca mają tak samo zimne jak ich dowódcy, rozkazujący zagłuszać próby porozumienia z nieszczęśnikami warkotem pojazdów lub wypychaniem osób takich jak Danuta Kuroń z miejsca operacji? Żołnierz to człowiek, ma prawo odmówić wykonania rozkazów sprzecznych z jego/jej sumieniem. Ale pod Usnarzem nikt nie odmawia.

Cała operacja jest ponurym widowiskiem obliczonym na rozbudzenie strachu i niechęci. Do Polski nie zmierzają miliony uchodźców. Na polską granicę pod Usnarz dotarło kilkadziesiąt osób, w ostatnich miesiącach pogranicznicy zatrzymali 2 tys. bieżeńców. Ludzie uciekają z Afganistanu przed talibami do krajów sąsiednich. Z Kabulu do Polski jest dużo, dużo dalej. Na ewakuację mostem powietrznym mogą mieć nadzieję tysiące, ale nie setki tysięcy. Ewakuowani współpracownicy zachodnich misji wojskowych i dyplomatycznych korzystają z pomocy legalnej. Uchodźcy niemający takiego przywileju w większości nie zaryzykują tułaczki do Europy.

Ci, którzy zaryzykują i zdołają dotrzeć do granic UE, w tym Polski, powinni mieć z powodów humanitarnych prawo do złożenia wniosku o azyl. Wnioski powinny być rozpatrzone, a uchodźcy powinni być rozlokowani w ośrodkach, gdzie w znośnych warunkach mogliby oczekiwać na decyzje władz imigracyjnych. Deportacja to ostateczność, powinna mieć przekonujące uzasadnienie.

Naturalnie łatwiej powiedzieć, niż zrobić. W Unii już trwa dyskusja, co zrobić, jeśli wielka fala uchodźców jednak napłynie. Ale i tu mamy wzory: solidarne rozładowanie kryzysu pomiędzy państwa członkowskie, limity przyjęć, specjalne fundusze. Niestety, w Polsce za rządu Ewy Kopacz to nie zadziało. Z tych samych powodów, dla których obecny rząd Morawieckiego toleruje „zielone ludziki” Błaszczaka: strach przed stratą poparcia wyborczego, nadzieja na jego utrzymanie lub wzmocnienie. Ludzie się nie liczą, liczą się głosy. I to się dzieje w kraju, w którym politycy i biskupi tak lubią podkreślać jego chrześcijańską, katolicką tożsamość.