Biden, czyli inny katolicyzm jest możliwy

Joseph Biden jest katolikiem i drugim prezydentem w historii USA, który należy do Kościoła rzymskokatolickiego. To w Ameryce wcale nie takie oczywiste, nawet dzisiaj, gdy prawie jedna czwarta Amerykanów to katolicy. Jego poprzednik John F. Kennedy musiał publicznie deklarować, że jako prezydent nie będzie rządził pod dyktando Watykanu.

Amerykę jako państwo współtworzyli katolicy, lecz pierwsze skrzypce grali w niej do historycznego wyboru JFK w 1960 r. „biali anglosascy protestanci”. Wielu z nich podchodziło do katolicyzmu z wielką nieufnością, a katolikami z Irlandii, Włoch, Niemiec czy Polski troszkę pogardzali jako „gorszym sortem”, „papistami”. Pierwszy nuncjusz zjechał do Waszyngtonu dopiero w 1984 r. Był nim późniejszy kardynał Pio Laghi, Włoch.

Jakim katolikiem jest Joe Biden? Szczerym. Pobożnym. Chodzi do kościoła, w kieszeni lub na nadgarstku nosi różaniec swojego zmarłego na raka syna. W wystąpieniach publicznych cytuje Biblię i papieża Franciszka. Podczas środowej inauguracji na Kapitolu przywołał św. Augustyna. Przyjaźni się z księżmi, jeden z nich modlił się podczas uroczystości, zakończył ją inny duchowny, czarnoskóry pastor. Biden z wdzięcznością wspomina lata edukacji w szkołach katolickich.

A zarazem jest kontrowersyjny. Dla katolików konserwatywnych wręcz podejrzany, bo nie przyłącza się do ich protestów przeciwko legalnej aborcji, in vitro, małżeństwom homoseksualnym, za to popierał, gdy był wiceprezydentem za Obamy, obowiązek refundacji antykoncepcji pracownikom organizacji katolickich związanych z ruchem pro life. Katolicy w Ameryce są dziś podzieleni mniej więcej pół na pół w tych sprawach. Politycznie przekłada się to na poparcie katolików konserwatywnych dla Republikanów, a postępowych/liberalnych dla Demokratów.

Patrząc z obecnej polskiej perspektywy, gdy dziś panuje u nas bezwstydny sojusz pisowskiego tronu z radiomaryjnym ołtarzem, nowy prezydent USA, liberalny katolik, to nie lada wyzwanie dla prawicy. Bo dla niej niby dobrze, że katolik, ale źle, bo liberalny. Dobrze, bo wierzący i praktykujący, ale nie po linii dominującej dziś w polskim przekazie kościelnym, czyli linii konfrontacji z „wrogami” wiary i Kościoła, z ruchami obywatelskimi w obronie praw kobiet i osób LGBT. To samo przyprawia o ból głowy katolików tradycjonalistów w USA.

Ale Biden nauczył się z tym żyć. Nie on pierwszy w amerykańskim Kościele katolickim traktowany jest jako czarna owca, której należy odmówić komunii, bo ma inny pogląd na temat prawa do aborcji, choć aborcji nie popiera.

Jak wypada w tej sprawie w porównaniu z prezydentem Bidenem prezydent Duda i pisowska elita? Biden nie obnosi się ze swym katolicyzmem, ale też nie traktuje go jako sprawy wyłącznie prywatnej. Nie nawraca, nie wojuje z nowoczesnością, ale mówi publicznie, jak wiara mu pomogła przetrwać dwa największe kryzysy jego życia: utratę pierwszej żony i córeczki w wypadku samochodowym i przedwczesną śmierć syna. Mówi o wierze, a nie o ideologii katolickiej.

Do swego rządu zamierza powołać największą w historii liczbę ministrów katolików, ale nie dlatego, że są katolikami/katoliczkami, tylko dlatego, że uważa ich za dobrze przygotowanych do ich funkcji. Przysięgę prezydencką zakończył frazą „So help me God!”, ale nie żeby się przypodobać biskupom czy wyborcom, tylko z potrzeby serca. U nas frazę „tak mi dopomóż Bóg” dołączają do ślubowań liczni parlamentarzyści, ale wielu z nich nie przeszkadza to w późniejszej działalności dawać dowodów, że czym jak czym, ale wiarą się w niej nie kierują.

Ameryka to taki kraj, w którym z jednej strony sojusz władzy publicznej z jakąkolwiek władzą religijną jest zakazany, a z drugiej panuje prawie nieograniczona wolność religijna, z której korzystają także fundamentaliści, sekciarze, fanatycy i psychopaci. Największym zadaniem Bidena jako prezydenta będzie odbudowa mostów dialogu, zaufanie i współpracy między trumpistami i resztą społeczeństwa. Chce być pielęgniarzem duszy amerykańskiej.

U nas też prezydent Duda i liderzy rządzącej prawicy obiecują przed wyborami, że będą jednoczyć moralnie naród ponad podziałami politycznymi, a potem jest jak zwykle. Albo gorzej. Deklarują się, jak Biden, jako katolicy, ale nie porozumieliby się z nim w sprawach, które on uważa za bardzo ważne jako katolik. Takich jak przezwyciężenie rasizmu, niechęci do imigrantów z ubogich krajów czy przeciwdziałanie globalnym zmianom klimatycznym. Ten sam katolicyzm, a jakże różny.