Teolożka: czemu nie? Obrona poprawnego języka to też obrona wolności

Jako były członek Rady Języka Polskiego przy PAN i polonista z wykształcenia śledzę z zainteresowaniem dyskusję o ojczyźnie polszczyźnie. Wpadła mi w oko wymiana zdań na pewnym katolickim portalu dotycząca tzw. feminatywów. Konkretnie wyrazu „teolożka” jako żeńskiej formy wyrazu „teolog”. Jasne, że może być: brzmi dobrze, swojsko i zrozumiale.

A chirurżka? Gorzej, właściwie niewymawialnie. A gościni? Tu warto przypomnieć, że w dawnej polszczyźnie było słowo „gościa”. Notuje je choćby Brueckner w swoim „Słowniku etymologicznym”. Tenże podaje wyraz „posełkini” jako poprawny – zamiast „poślicy”. „Posłanki” nie wymienia. Ciekawe, bo ten feminatyw wszedł do obiegu i oficjalnej nomenklatury współczesnego Sejmu.

To dowód, że język jest tworem żywym. Mogą się w nim zakorzenić formy wcześniej nieznane. Jedne nowotwory słowne przyjmuje, inne odrzuca jego system odpornościowy. Jakie i dlaczego, to jego słodka tajemnica. Nie taka znowu tajemnicza, bo wynikająca z głębokich struktur systemu polszczyzny. Więcej na ten temat w instruktywnym komunikacie Rady Języka Polskiego o feminatywach. Aby podejmować decyzje językowe, warto znać i szanować zasady języka. Nie wszystko złoto, co się świeci.

Wydawcę i pisarza Jerzego Illga wkurza np. kariera kalk językowych z angielskiego (najnowsza „Wolna Sobota” w weekendowej „GW”). Jak choćby wyrazu „dedykowany” w znaczeniu poświęcony, przypisany czemuś lub komuś. Ten nowotworek też wszedł do obiegu, choćby w Intercity, gdzie pasażera informuje się przez radiowęzeł, że pewne przekąski w I klasie są mu „dedykowane”. A przecież przez wieki w polszczyźnie „dedykowało się” komuś nie przekąskę, lecz wiersz czy piosenkę. Nowe znaczenie trzeszczy w uszach.

Inne niekoniecznie lekkostrawne importy z angielskiego to „miłego dnia”, „jak mogę pomóc” czy „dokładnie”. Po polsku powiemy raczej: wszystkiego dobrego; czym mogę służyć; dokładnie tak czy w rzeczy samej. Illg się zżyma, ja też.

A ponieważ jestem tłumaczem literatury anglojęzycznej, dorzucę jeszcze takie kwiatki: „protestant” w znaczeniu osoby przeciwko czemuś protestującej, gdy słowo to po polsku oznacza wyznawcę protestantyzmu. I „kleryk” w znaczeniu duchownego, podczas gdy po polsku oznacza ono słuchacza seminarium rzymskokatolickiego, pragnącego być księdzem. To błędne tłumaczenie angielskiego cleric może prowadzić do absurdów: słyszymy w newsach o „klerykach” w muzułmańskim Iranie.

To nie są drobiazgi. Dbałość o językową poprawność i precyzję jest w istocie obroną przed propagandą. Illg słusznie pisze, że musimy być wyczuleni nie tylko na manipulacje, propagandowe kłamstwa i język nienawiści, ale też umieć świadomie posługiwać się językiem ojczystym. „Język to gwarant naszej wolności. Nie pozwólmy jej sobie odebrać”. Też tak uważam.

Słowa mają znaczenie i mają nam służyć do porozumiewania się. Przekręcanie znaczeń, manipulowanie nimi nie służą porozumiewaniu się, tylko jego blokowaniu i narzucaniu takiej interpretacji, jaką pragnie nam wcisnąć manipulator czy propagandysta. Jego celem jest zdławienie niezależności myślenia, aby zdławić niezależne działanie.

Gdy Kaczyński w politycznym kazaniu w kościele w Starachowicach straszy słuchaczy „złem”, ma na myśli protesty przeciwko ograniczaniu praw obywatelskich, w tym prawa kobiety do decydowania, czy i kiedy chce urodzić dziecko. Prawa obywatelskie i ich obrona nie jest złem. Złem jest manipulacja językowa zrównująca protesty w obronie praw człowieka z atakiem na wiarę i Kościół.