Wojna o wojnę w Iraku

Pomruki wojny o wojnę iracką, wojny politycznej, parlamentarnej, ale w samym sercu polityki amerykańskiej – na Kapitolu. Kongres uchwalił rezolucję krytykującą nowy plan Busha dla Iraku – wysłanie 20 tys. posiłków, głównie do Bagdadu, co będzie kosztowało budżet federalny 93 mld dolarów. W listopadzie demokraci odzyskali kontrolę nad Kongresem, więc wynik głosowania nie mógł zaskakiwać, ale Biały Dom powinien też usłyszeć dzwonek alarmowy – za rezolucją (czyli przeciw planowi prezydenta) głosowała nie tylko demokratyczna większość, lecz także 17 republikanów. Idąc za ciosem, demokraci spróbowali powtórzyć sukces w Senacie, ale do potrzebnych 60 głosów zabrakło im czterech i dyskusję, a więc i głosowanie odwołano. Rezolucja nie ma mocy prawnej wiążącej prezydenta, ale w sprawie funduszy wojennych prezydent musi mieć aprobatę Kongresu. Zapowiada się więc długa, zacięta wojna pozycyjna z możliwymi niespodziewanymi atakami i kontratakami.
 
Bushowi już nic specjalnie nie zaszkodzi, odejdzie po dwóch kadencjach jako, jak to się elegancko mówi, jeden z najbardziej kontrowersyjnych prezydentów powojennych. Amerykanie są dziś tak podzieleni w kwestii oceny Busha jak nie przymierzając Polacy w kwestii wszystkich naszych trzech prezydentów III RP. Ale to, że Bush nie musi już zabiegać, by przejść do historii choćby trochę w stylu własnego ojca, bo nie przejdzie, ani nie powtórzy sztuczki Clintona, który z okropnego dołka – groźba impeachmentu – zdołał się wygramolić i odbudować w jakimś stopniu swój prestiż – to więc, że Bush nie musi już działać tak bardzo pod presją opinii publicznej oznacza, że jego pole manewru raczej się zwiększyło, a nie zmniejszyło, choć będzie musiał teraz toczyć wyniszczającą wojnę z pacyfistycznym Kongresem. Myślę, że Bush swój plan przeprowadzi. Wiedząc, że już nigdy nie będzie faworytem, ba! bohaterem Ameryki, jakim stał się po początkowym falstarcie w okresie po atakach 11 września, może chcieć pozostać wierny tej mniejszości wyborców, która do dziś popiera jego politykę zagraniczną. Niech to będzie kilka czy kilkanaście procent, niech to będą jastrzębie, twardogłowi, jankescy szowiniści i bigoci, ale dochowa im wierności, jak oni jemu, a może nie tyle jemu, Bushowi juniorowi, ile mitowi Ameryki jako Nowej Jerozolimy polityki, gospodarki i religii.

Mówi się i słusznie, że polityką amerykańską rządzi populizm. To dlatego ta populistyvczna Ameryka tak drażni Europę. Sam się przyłapałem na tym odruchu niechęci podczas wiecu z udziałem prezydenta Busha na prowincji, który obserwowalem jako dziennikarz. Reakcje publiczności musiały się – ale to nie ich wina! – kojarzyć obywatelowi byłego obozu radzieckiego z masówkami ku czci partii i jej pierwszego sekretarza. W pewnej chwili mowę Busha przerwali z galerii młodzi przeciwnicy wojny z Irakiem – agenci ochrony w cywilu i porządkowi rzucili się na nich natychmiast i wyprowadzili, ale potem tylko spisali i odesłali do domu, a nie pobili i wsadzili do aresztu, jak najprawdopodobniej skończyłby się taki protest w państwie komunistycznym.

I oto prezydent Bush zrywa z tą populistyczną zasadą. Wbrew nastrojom i sondażom, wbrew opozycji i wielu politykom i ekspertom we własnym obozie, forsuje eskalację amerykańskiej obecności w Iraku. Lud mówi: Mniej wojny, prezydent replikuje: Więcej wojny. I nie da się już tego zwalić na zły wpływ ministra Rumsfelda. Bush wybił się na samodzielność. I kto wie, może historia przyzna mu rację? Wyjście US Army z Iraku niczego by nie poprawiło w sytuacji Bliskiego Wschodu: Iran nie zrezygnowałby ze swych ambicji, wrogowie Izraela nie przestaliby go nienawidzić, iraccy szyici nie przestaliby zabijać się z sunnitami, Kurdowie dalej dążyliby do pełnej niepodległości itd. Mimo wszystko, obecność wojsk amerykańskich w sercu regionu studzi zapały ajatollachów i watażków i póki nie zawiąże się skuteczny sojusz arabskich satrapów (kto wie, może z udziałem Izraela) przeciw islamistom, póty jedyną nadzieją na minimum stabilizacji są Amerykanie, czy się to komu podoba czy nie.