Lekcje dla Polski z wyborów brytyjskich

Wbijana od rana do nocy mantra Johnsona „Get Brexit Done” dopięła swego: prawica wyraźnie wygrała wybory parlamentarne. Ale zwycięstwu torysów towarzyszy upokarzająca przegrana socjalistów Corbyna i rozczarowujący wynik liberalnych demokratów, czyli politycznego centrum.

Oznacza to, że polityka brytyjska niekoniecznie wyszła na prostą. Czekają ją kolejne turbulencje w stosunkach z Europą unijną, w gospodarce, Irlandii Północnej i Szkocji. Dobry wynik szkockich nacjonalistów wzmocni ich liderkę domagającą się drugiego referendum w sprawie niepodległości. Widmo rozpadu Wielkiej Brytanii nie zniknęło po grudniowych wyborach.

Dla obserwatorów w Polsce szczególnie ciekawe jest odrzucenie przez brytyjskich wyborców Partii Pracy. Przecież Corbyn postawił w kampanii na klasyczne dla lewicy tematy społeczno-ekonomiczne: służba zdrowia, nacjonalizacja części wielkich przedsiębiorstw, obłożenie nowymi podatkami korporacji, edukacja, wzmocnienie bezpieczeństwa obywateli – a po unikach i wykrętach obiecał drugie referendum w sprawie wyjścia z UE. A w polityce zagranicznej pacyfizm, ugłaskiwanie Rosji, pochwała socjalizmu wenezuelskiego bez mówienia prawdy, jak się w nim żyje większości obywateli.

Nic nie pomogło. Dawni wyborcy laburzystów zagłosowali na torysów. Jak to rozumieć? Chyba tak, że za swych obecnych reprezentantów i w sensie politycznym, i ekonomicznym uznali… konserwatystów. To radykalny zwrot, który powinien zaniepokoić największe partie lewicowe na kontynencie. Sektor publiczny, klasa pracownicza, część niższej klasy średniej, u nas nazywana drobnomieszczaństwem, porzuciła lewicę dla twardej prawicy.

Drugi niepokojący wniosek z wyborów brytyjskich dotyczy europejskich sił centrowych, liberalno-demokratycznych. W powyborczym komentarzu Timothy Garton Ash, sympatyzujący z LibDems, mówi o przegranej obozu przeciwnego torysowskim fantazjom o Brytanii jako Singapurze Europy gorzko i jasno: przegrana z naszej winy. Nie utrzymaliśmy jedności z czasu milionowego marszu obywatelskiego pod hasłem ludowego głosowania nad breksitem po prawie czterech latach doświadczeń, dyskusji i refleksji. Obóz proeuropejski utonął we wzajemnych pretensjach i oskarżeniach.

Przytacza scenę, jak roznosił po domach ulotki wyborcze LibDems, a jeden z właścicieli na pytanie, czy zagłosuje na partię Jo Swindon, odpowiedział, że zagłosuje na demokrację. To była czytelna aluzja, że LiBDems zawiedli wyborców, bo ogłosili przed wyborami, że ponieważ byli i są przeciw breksitowi, to są też za odwołaniem przez rząd w Londynie prośby o uruchomienie procedury opuszczenia UE przez Wielką Brytanię.

To nie jest program centrum, tylko radykałów – podsumował Ash. Błąd, za który winić można tylko LibDems: nie wolno im było ignorować wyniku referendum w sprawie breksitu, stracili elektorat centrowy.

Analogie są oczywiście zawsze jakoś ułomne. W polityce polskiej nie ma ugrupowania lewicowego tak silnego jak Labour – nawet po grudniowej klęsce, za którą powinny polecieć głowy Corbyna i jego najbliższych współpracowników, doradców i strategów. Odpowiednikiem LibDems mogłaby być frakcja Nowoczesnej w KO. A jednak w jakimś stopniu widać pewne zbieżności.

Lewica w Polsce nie ugra wiele na łaszeniu się do klasy ludowej, bo ją kontroluje już PiS, z kolei skupienie się na hasłach progresywnych społecznie skazuje lewicę na wyborczą niszę, sympatyczną, lecz niedającą szans na rządzenie w dzisiejszym układzie sił w Polsce. To sytuacja nie do pozazdroszczenia.

A co z centrum? Powinno pozostać sobą, czyli centrum, a nie dryfować w stronę PiS czy Lewicy. To jedyna szansa na osłabienie zabójczych tendencji do radykalizacji polskiej polityki.

Zrozumieli to wyborcy PO, którzy wybrali na pretendentkę do prezydentury Kidawę-Błońską. Dziś są tylko dwie demokratyczne opcje warte poważnego potraktowania: odnowa Koalicji Obywatelskiej, z lub bez PSL, lub zbudowanie nowej centrowej platformy obywatelskiej.