Szum po „debacie”

To Lewica „wygrała” poniedziałkową „debatę”. Według danych dotyczących oglądalności przesłuchania urządzonego opozycji w TVPiS największy skok odnotowano podczas wystąpienia przedstawicielki Lewicy Joanny Scheuring-Wielgus.

To prawdopodobne, bo posłanka nie tylko dobrze i atrakcyjnie streściła program Lewicy, ale dodała też garść szczegółów z prywatnego życia: śmierć męża w wypadku samochodowym, wychowywania czterech synów. Scheuring najdobitniej upomniała się o prawa kobiet i wolność obywateli od kontroli kościelnej. W odwecie Morawiecki wytknął jej atakowanie Jana Pawła II. Ale nie wspomniał, że posłanka dotarła do samego papieża Franciszka z raportem o pedofilii w Kościele w Polsce. Temat upolitycznienia Kościoła pod rządami PiS był wielkim nieobecnym „debaty”. Podobnie jak polityka zagraniczna.

Czytam opinie komentatorów i zwykłych zjadaczy politycznego chleba (często niestety zakalca) po „debacie”. W podzielonym jak nigdy dotąd społeczeństwie prawdziwa debata stała się niemożliwa, jałowa, bezużyteczna. Rządowy dziennik telewizyjny zaczął się po „debacie” informacją o kolejnym wystąpieniu Kaczyńskiego, zaraz potem pojawił się jakiś „komentator” z okrzykiem: 6:0 dla Morawieckiego. Pyszne! Jeśli już trzymać się języka sportowego, to było zupełnie inaczej: 5:0 dla opozycji, włącznie z Bosakiem, a z wyjątkiem tzw. bezpartyjnych samorządowców, którzy są terenową przystawką PiS.

Bosak spodobał się na prawicy wahającej się, czy dalej trzymać sztamę z obozem Kaczyńskiego. Wybór Bosaka, a nie Mentzena, na przedstawiciela skrajnej „konfederackiej” prawicy to sygnał rywalizacji o przywództwo na niej. Prawdziwym programem konfederatów jest „piątka Mentzena”, a nie antyeuropejski wolnorynkowy ultrakonserwatyzm Bosaka. To, co ich łączy, to marzenie o polexicie. Zarazem łączy to skrajną prawicę z narodowo-katolickim populizmem obozu Kaczyńskiego. To wystarczy do współpracy tych dwóch sił w nowym parlamencie.

Czy on jednak w ogóle powstanie? Media podały właśnie, że dwóch kluczowych generałów podało się raptem do dymisji: szef sztabu generalnego gen. Andrzejczak i dowódca operacyjny gen. Piotrowski, ten, którego minister Błaszczak próbował obarczyć odpowiedzialnością za skandal za nieprzechwyconą rakietę rosyjską. Dymisja generałów tuż przed wyborami to rzecz niebywała. Może oznaczać, że wojsko szykuje się na wygraną demokratów. Albo że obawia się, iż PiS ogłosi w razie przegranej jakiś rodzaj stanu wyjątkowego.

Pamiętna „reasumpcja” przegranego przez PiS głosowania sejmowego, zarządzona przez marszałek Witek, pozwala niepokoić się o to, co PiS wymyśli, jeśli rzeczywiście polegnie w wyborach. Ma siły i środki, by próbować zakwestionować, a następnie unieważnić ewentualne zwycięstwo opozycji demokratycznej. Ponieważ celem Kaczyńskiego jest utrzymanie się u władzy za wszelką cenę, opcja „reasumpcji” niestety wchodzi w grę. Ceną byłyby masowe protesty, które PiS będzie próbował stłumić, nawet przy użyciu przemocy państwowej.

To oczywiście spekulacje, ale mają podstawę w historii mijającego ośmiolecia rządów Kaczyńskiego. Przyparty do muru, albo kuli ogon pod siebie, albo atakuje. Polityka zdrowego kompromisu jest mu generalnie obca. Co więcej, jego obóz tak naprawdę uważa demokrację i praworządność za kulę u nogi. Agresywność Morawieckiego w „debacie”, było nie było szefa demokratycznie wybranego rządu jednego z większych państw członkowskich UE, zdradzała nerwowość, ale też pogardę dla systemu demokratycznego i obywateli niegłosujących na obóz pisowski.

Niektórzy uważają, że „debatę” „wygrał” Hołownia, a Tusk wypadł „poniżej oczekiwań”. Rzeczywiście, lider Trzeciej Drogi wyglądał na całkowicie rozluźnionego, podczas gdy Tusk sprawiał momentami wrażenie spiętego i lekko niepewnego. Ale Hołownia ryzykował mniej niż Tusk, wkraczając do studia. Mógł swobodnie jeździć po PiS, Tusk nie miał takiej swobody, bo jego zadaniem było zerwanie na oczach milionów – bo to były miliony – widzów wrednej gęby przyklejanej mu przez osiem lat w propagandzie pisowskiej.

To samoograniczanie się Tuska chwilami wypadało niedobrze. Na przykład kiedy w żaden sposób nie zareagował, nawet w słowie końcowym, na kolejny podły chwyt Morawickiego z rzekomą gotowością ekipy Tuska do odstąpienia od obrony terytorium Polski przed linią Wisły w razie napaści na nasz kraj. W sumie jednak Tusk mógł zameldować sztabowi wyborczemu KO i jej wyborcom, że zadanie wykonał.

Nie dowiemy się szybko, czy i jak „debata” wpłynęła na niezdecydowanych, a to w niej było może najważniejsze. Jeśli jednak Lewica i Trzecia Droga zyskały dzięki występowi ich przedstawicieli w „debacie”, to jest to na pewno dobra wiadomość na cztery dni przed wyborami. To, że oba ugrupowania demokratyczne mogły zabłysnąć na tle ostrożnego Tuska, zwiększa szanse na odsunięcie Kaczyńskiego od władzy.