Bomba atomowa dla Polski

Zrobiło się ponuro. Trump postraszył, że gdyby ponownie został prezydentem, to nie pomoże państwu NATO napadniętemu przez Rosję, jeśli nie płaci na obronę narodową tyle, ile powinno (czyli mniej niż 2 proc. z budżetu państwa). Polska akurat spełnia ten wymóg, ale to żadna gwarancja, że gdyby Rosja nas zaatakowała, to Trump, o ile byłby wtedy prezydentem, wdrożyłby w naszej obronie „muszkieterski” art. 5 traktatu: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Trump nie wierzy w NATO, wierzy tylko w siebie, a Putin mu imponuje.

Dlatego premier Tusk natychmiast zareagował na słowa prezydenta Dudy, że Trump dotrzymuje słowa. Zestawił słowa Dudy ze słowami Trumpa i zadał retoryczne pytanie, czy to, a nie sprawa Centralnego Portu Komunikacyjnego, nie powinien być temat nadchodzącej rady gabinetowej. Z perspektywy państwa Tusk ma rację: po pierwsze, bezpieczeństwo narodowe. Jeśli Polska zostałaby napadnięta, jak Ukraina, a NATO nie stanęłoby w jej obronie, to wszystkie inne tematy przestałaby mieć znaczenie.

Dlatego Tusk oręduje w UE za dalszą pomocą walczącej Ukrainie. Jej przegrana przesunęłaby rosyjską strefę wpływów pod wschodnią flankę NATO i UE. Dyplomatyczna i materialna pomoc Zachodu dla Ukrainy nie oznacza, że w konkretnych sprawach, np. handlowych, nasze interesy nie mogą się rozchodzić z interesami ukraińskimi. Ale priorytetem politycznym pozostaje wspieranie Ukrainy w jej walce o niepodległość. Wygrana Rosji zachęciłaby ją do polityki dyktatu wobec państw naszego regionu Europy, a to zwiększyłoby groźbę rozszerzenia konfliktu na ten region, w tym na Polskę.

Rząd Tuska czy jakikolwiek inny demokratyczny rząd Polski musi temu przeciwdziałać we współpracy ze wszystkimi zachodnimi siłami politycznymi gotowymi powstrzymywać zapędy Rosji Putina. Jakieś nowe Monachium to dla Polski i państw nadbałtyckich najczarniejszy scenariusz. Taki jest szerszy kontekst wizyty Tuska w Paryżu i Berlinie i jego starań o reaktywację tzw. trójkąta weimarskiego, całkowicie zaniedbanego przez obóz Kaczyńskiego. Po ośmiu latach zastoju w relacjach z Francją i Niemcami Polska wraca na scenę europejską jako wiarygodny partner, witany w obu stolicach z nadzieją i zaufaniem.

Geopolityka w czasach niepewności podsuwa niekiedy dziwne pomysły. Brytyjski opiniotwórczy tygodnik konserwatywny „The Spectator” opublikował niedawno artykuł analityka konserwatywnego amerykańskiego think tanku American Enterprise Institute. Dalibor Rohac proponuje, by w obecnej groźnej dla Polski sytuacji „dać jej broń atomową”. Pomysł z gatunku fantazji politycznych, a może wręcz prowokacja.

Wystarczy przypomnieć, że Polska podpisała konwencję o nierozprzestrzenianiu broni nuklearnej, a żaden polski przywódca z lewicy czy prawicy po 1989 r. nie chciał dla Polski bomby atomowej. Zabiegaliśmy za to o członkostwo w NATO, który taką bronią dysponuje i może jej użyć właśnie na podstawie art. 5 traktatu północnoatlantyckiego. W naszym interesie leży przede wszystkim, by Rosję odstraszał ten Sojusz z naszym udziałem. Dlatego powinniśmy stawiać na jego wzmocnienie, a nie na polską bombę atomową ani na Trumpa.