Bąkiewicz. I wszystko jasne

Agresywny nacjonalista Bąkiewicz na liście PiS to próba zdobycia głosów skrajnej prawicy. Formalnie zgłosiła go partyjka Ziobry. Lider to minister sprawiedliwości i prawnik (!), któremu nie przeszkadza, że Bąkiewicz zaliczył wyrok sądowy za nękanie „Babci Kasi”.

Ziobro powiedział przed kamerami, że „suwerenni” biorą odpowiedzialność za kandydaturę człowieka usiłującego zagłuszyć patriotyczne wystąpienie uczestniczki powstania warszawskiego. Na wszelki wypadek zaznaczył, że to nie on, tylko zarząd partii wysunął tę kandydaturę. Na stronie „suwerenistów” nie ma takiego gremium. Jest tylko ogólna winietka „Partia”. Widzimy fotki Kempy, Jakiego, Wosia, Wójcika, Ozdoby, Kanthaka, Kalety, Kowalskiego. Czyli to oni według Ziobry klepnęli ten ponury żart z Bąkiewiczem.

Drugi ponury żart z kandydaturą Mejzy idzie na konto partyjki Bielana. Nawet poseł Ast początkowo kręcił głową z niedowierzaniem, by ktoś taki mógł wrócić do polityki na listach PiS. Ale wrócił, przynajmniej na listę. Jak się z tym czują ofiary jego biznesu, którego podstawą miało być zarabianie na handlu nadzieją osób nieuleczalnie chorych? Ależ to nieważne, słyszymy, bo Bąkiewicz i Mejza to już inni ludzie. Aha, czyli co? Bąkiewicz to już nie prowodyr kiboli zjeżdżających do stolicy na „niepodległościowe” zadymy, a Mejza to coach etycznego biznesu?

Mam nadzieję, że nie wejdą do Sejmu, żebyśmy nie musieli być niechcącymi świadkami tej ich cudownej przemiany. Ich obecność w Sejmie byłaby obrazą parlamentaryzmu. Choć Kaczyński wykręcił się od formalnej odpowiedzialności za ich wpuszczenie na listy ZjePu, to bez dwóch zdań ponosi polityczną i moralną odpowiedzialność za te bulwersujące decyzje. Przecież wiemy, że mógł je utrącić. Jak się czują wyborcy jego partii, tak lubiącej przedstawiać się jako „obóz patriotyczny”, widząc na listach PiS człowieka obrażającego Wandę Traczyk, żołnierkę Armii Krajowej?

Ale co tam, im wszystko wolno, bo przecież robią to „z miłości do Polski”. „Miłość do Polski” nie polega jednak na tym, że politykom wszystko wolno, byle odmieniali słowa „Polska” i „ojczyzna” przez wszystkie przypadki w studiach RTV i na wiecach czy zjazdach partyjnych. Już Kasprowicz, ponad sto lat temu, gdy jeszcze Polska jako państwo nie istniała, ostrzegł w słynnym wierszu: „Rzadko na moich wargach” przed „kupczykami” i „szujami”, którzy najgłośniej mówią o ojczyźnie, aby załatwiać dla siebie przywileje.

Po 2015 r. przestroga poety, który wywodził się z ubogiej rodziny chłopskiej, a dożył zamachu majowego w odrodzonej Polsce, zdobywszy wcześniej własnym wysiłkiem znaczącą pozycję w polskim życiu literackim, nabrała nowej świeżości. Dziś także „kupczyki” i „szuje” chcą nas uczyć patriotyzmu, miłości i szacunku dla ojczyzny. To perwersja.

Moment zwrotny w jej demaskowaniu to był marsz 4 czerwca w Warszawie, kiedy przez stolicę przeszło pół miliona osób pod flagami polskimi i europejskimi, z wyraźną przewagą tych pierwszych. Mam nadzieję, że marsz miliona serc 1 października jeszcze mocniej pokaże, że PiS nie ma prawa monopolizować patriotyzmu. Przeciwstawienie „obozu patriotycznego” obozowi Tuska to podobna manipulacja: obóz Tuska składa się z Polaków o nastawieniu patriotycznym, rozumiejących patriotyzm inaczej niż obóz Kaczyńskiego. Nie ma obozu „patriotycznego” i „niepatriotycznego” czy „antypatriotycznego”, to wymysł propagandy pisowskiej według starej zasady dyktatorów: dziel i rządź.

Donald Tusk nigdy nie był antypolski, tylko umiał myśleć krytycznie o polskości. Gdy się czyta jego dawne wypowiedzi, widać jak na dłoni, że na Polsce mu zależało od zawsze.

W ankiecie o polskości, rozpisanej przez katolicki miesięcznik „Znak” w 1987 r., a więc tuż przed upadkiem PRL, napisał: „Polskość to nienormalność”. Prawica rzuciła się na niego za te słowa, wyrywając je, jak czyni to każda brudna propaganda, z kontekstu. Czytamy bowiem dalej: „takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykami tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię. (…) Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja, pieniądz, ja krzyczę Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy. I tylko w krótkich chwilach przerwy rozważamy nasz narodowy etos odrobinę krytyczniej, czytamy Brzozowskiego i Gombrowicza, stajemy się normalniejsi”.

Tusk miał wtedy 30 lat, a przed sobą największą karierę polityczną, jaka się zdarzyła polskiemu politykowi: od działacza podziemnej opozycji antysystemowej do premiera odrodzonej RP i szefa Rady Europejskiej. Ale pisząc wtedy o polskości, o tym nie wiedział. Mógł zakładać, że raczej wprost przeciwnie – pozostanie naiwnym marzycielem na czarnej liście ówczesnej władzy, żyjącym ze zmywania okien na dużych wysokościach. Swoją odpowiedź kończy tak: „Sądzę – tak po polsku, patetycznie – że polskość, niezależnie od uciążliwego dziedzictwa i tragicznych skojarzeń, pozostaje naszym wspólnym świadomym wyborem”.

Jeśli polskość jest wyborem, to czego i przeciw czemu? I czy są jakieś nieprzekraczalne granice? Mamy na to wiele odpowiedzi liderów politycznych, pisarzy i intelektualistów, ludzi Kościoła. Ale nikt nie wybierze za nas, chyba że zrezygnujemy z naszej wolności i pozwolimy innym wybierać za nas. Polak Polakowi wrogiem to schody do politycznego piekła. Udało się nam wyjść z niego w 1989 r. Dla PiS nasza najnowsza historia zaczyna się od Smoleńska i dojścia do władzy. Chodzi im o to, żeby rozbić społeczeństwo, nasłać jednych Polaków na drugich i rządzić niepodzielnie, bez oglądania się na skutki. Ich Polska to Polska bez opozycji, za to z PiS zawsze i wszędzie, nawet w telewizorze i w łóżku.