Serduszka biało-czerwone

Polacy generalnie nie ufają partiom politycznym. Ja – nie bezkrytycznie, ale jednak – ufam partiom demokratycznym, a całkowicie i bezgranicznie nie ufam autorytarnym. Socjologowie twierdzą na podstawie badań, że Polacy uważają, że wszystkie partie kłamią i kradną. Jedne bardziej, drugie mniej, ale wszystkie.

Taki obraz partii politycznych w społeczeństwie zniechęca do udziału w wyborach. Więc jeśli Polacy już idą głosować, to w przekonaniu, że wybierają mniejsze zło i nic więcej. Ja od dawna głosuję na wybraną przeze mnie partię demokratyczną w przekonaniu, że się najlepiej nadaje do rządzenia.

Inaczej nie mogę, bo pół życia spędziłem w „demokracji ludowej”, w której wybory i frekwencja były fikcją, a władza się zmieniała tylko w wyniku rozgrywek wewnętrznych w partii – państwie. Po takich doświadczeniach nic mnie nie przekona do demokracji „bezpośredniej” w wersji referendum Kaczyńskiego ani do demokracji bezpartyjnej w wersji Kukiza. To ściema. Nie ma demokracji bez swobodnie konkurujących ze sobą partii politycznych.

Partie opozycyjne choćby chciały, nie mogą kraść pieniędzy publicznych z budżetu państwa, bo nie mają do niego dostępu. Nie mają, bo nie są w rządzie. Mogą tylko głosować przeciwko budżetowi zgłoszonemu przez rząd do akceptacji w parlamencie, co jest formalnością, jeśli rząd ma stabilną większość w Sejmie i sprzyjającego mu prezydenta.

Partie nie są chórami anielskimi, to jasne, jednak demokratyczne różnią się od autorytarnych tym, że pierwsze nie są zagrożeniem wolności obywateli. Demokratyczne mogą popełniać błędy, ale nie dążą do obezwładnienia demokracji – jak autorytarne. Mogą sprawniej korygować własne błędy, bo liderzy są wybierani na kolejne kadencje spośród przynajmniej dwóch kandydatów, a w partiach wodzowskich nie ma takiej opcji, więc albo na wszystko się zgadzają, albo obalają szefa.

Nie jest tak, że w wyborach wybieramy mniejsze zło. Wybieramy tych, którzy mieliby rządzić możliwie najlepiej, szanując prawo polskie i międzynarodowe. Jeśli PiS wygra, obezwładni demokrację w trzeciej kadencji tak, że obywatele się nie pozbierają: spróbuje przepchnąć swój projekt nowej konstytucji, bliższy przedwojennej kwietniowej niż marcowej. Autorytarny, koncentrujący władzę w rękach rządu, likwidujący lub radykalnie ograniczający ustrój samorządowy oraz swobody obywatelskie. Zaostrzy represje i kary za protesty, zlikwiduje opiniotwórcze, niezależne media. Będzie kontrolował szkolnictwo i kulturę pod kątem pisowskiej politycznej poprawności. Rozszerzy sektor państwowy w gospodarce, rozbuduje rozdawnictwo socjalne, nie przejmując się rosnącą dziurą budżetową. Deficyty będzie zasypywał dalszym drukowaniem pustego pieniądza.

Jeśli 15 października PiS utrzyma władzę, skończy się demokracja opisana w naszej konstytucji.

A jednak nie uważam, że jest aż tak czarno z tym zaufaniem do partii politycznych. Polacy są polityczni, czyli lubią o polityce dyskutować i wyrażać swoje opinie o partiach politycznych. Wyborcy PiS daliby się pokrajać za partię Kaczyńskiego. Wyborcy Tuska uważają, że warto mu zaufać, ale nie bezgranicznie. Wyborcy PiS Kaczyńskiemu ufają bezgranicznie, a jeśli nie, to broń Boże nie powiedzą tego publicznie. Aktywiści lewicowi skoczą w ogień za liderkami Nowej Lewicy i Zandbergiem. Fani Mentzena będą się katrupić piwem, byle spijać mu z ust jego spienione słowa. Tylko Hołownia z Kamyszem nie wywołują entuzjazmu na wiecach, ale im chyba na tym nie zależy.

Dlatego powątpiewam, że czas partii politycznych się u nas kończy. Tak chcą to widzieć różnej maści antysystemowcy, którzy atakują partie polityczne. A przecież system demokratyczny potrzebuje partii i społeczeństwa obywatelskiego, aby funkcjonować. Kto chce być aktywny, a nie chce być partyjny, może swobodnie znaleźć przestrzeń dla siebie i swoich idei. Kto chce pełnej władzy nad społeczeństwem, ten zwykle zwalcza partie, samorządność i niezależne od siebie organizacje społeczne i sieje do nich nieufność. W dobie social mediów idzie to o piekło łatwiej. I wcale nie przybliża utopii bezpartyjnej demokracji. Demokracja bez partii to rządy jednej partii lub jednego ruchu: Kuba, Korea totalitarna, Chiny komunistyczne.

Polska polityka od XVIII w. polega na dzieleniu się na stronnictwa, zwykle zwaśnione między sobą i od wewnątrz. Za króla Stasia mieliśmy reformatorów i sarmatów, podczas powstania listopadowego rebeliantów i ugodowców, białych i czerwonych w powstaniu styczniowym, u progu XX w. endecję i socjalistów, rodził się ruch ludowy i komunistyczny, w PRL monopartię z przystawkami oraz różne grupy antysystemowe, a pod sam koniec ruch pierwszej Solidarności, do którego powstania się te grupki przyczyniły. Po przełomie 1989 r. wybuchł polityczny pluralizm bez granic, który od 2015 zmalał do czterech ugrupowań demokratycznych, obozu Kaczyńskiego i skrajnej prawicy „konfederackiej”.

Pierwsze skrzypce grają Tusk po stronie demokratycznej i Kaczyński po stronie antyliberalno-populistycznej lub, jak kto woli, ludowo-katolickiej. Po odzyskaniu niepodległości zaczął się u nas stabilizować system wielopartyjny, ale z przewagą dwu ugrupowań, zjednoczenia nacjonalistycznego wokół Kaczyńskiego i platformy liberalno-demokratycznej wokół Tuska.

Gdyby Kaczyński serio potraktował swoją propozycję przyznania obozowi Tuska gwarantowanego statusu opozycji i nie zmieniłby kursu na autorytarny, prawdopodobnie uformowałby się u nas system dwupartyjny Mniejsze ugrupowania nie byłyby jednak wykluczone. Mogłyby nawet odgrywać rolę języczka u wagi.

Tę ewolucję – symetryści różnych maści nazwali ją „duopolem”, czyli monopolem dwóch sił niszczących w ich narracji demokrację – przerwał autorytarny zwrot Kaczyńskiego. Zwrot Kaczyńskiego odbiera sens „symetryzmowi”. Bo jemu nie chodzi teraz o „duopol”, tylko o monopol – jego monopol na władzę.

Kaczyński dąży do zniszczenia obozu Tuska, realnego gwaranta systemu wielopartyjnego. Jeśli obóz Tuska zostanie zniszczony, zniszczone też zostaną mniejsze ugrupowania konkurencyjne. Taka jest logika systemu autorytarnego. Toleruje się w nim tylko tych, którzy się zgadzają z władzą, a w każdym razie głośno jej nie krytykują. W interesie sił demokratycznych oraz autentycznie antypisowskiej prawicy leży uniemożliwienie realizacji monopolistycznego planu Kaczyńskiego. Demokraci nie mogą jednak sprzymierzyć się w tym celu ze skrajną prawicą, bo to jest ich czerwona linia. Muszą wygrać o własnych siłach. Kto może to zrobić – prócz elektoratu demokratycznych partii politycznych?