Lwy, lisy i hieny

Polska pisowska to państwo hien i szakali, a może wkrótce politycznego szmalcownictwa. Bo załatwianie doraźnych interesów kosztem krwawiącej Ukrainy przyniesie tragiczne skutki. Te słowa Jacek Czaputowicz, były minister spraw zagranicznych w obu rządach Morawieckiego, a w PRL opozycjonista, wypowiedział w Polsatnews. I wywołał wściekłość w obozie Kaczyńskiego. A to znaczy, że trafiły w sedno.

Tym sednem jest obecny stan stosunków polsko-ukraińskich po osławionej wypowiedzi Marcina Przydacza o „niewdzięczności” władz ukraińskich wobec Polski pod rządami Kaczyńskiego. Czaputowicz zrezygnował z funkcji trzy lata temu. Takie gesty są zwykle wyrazem niezadowolenia z linii rządu. Jest profesorem nauk społecznych i byłym szefem MSZ, ma prawo uczestniczyć w debacie publicznej. Widać, że nie zdzierżył, obserwując skutki wistu Przydacza. Sam zaznaczył, że nie zetknął się z „niewdzięcznością” Ukraińców podczas swoich wizyt w ich kraju.

Można przypuszczać, że Czaputowicz zgadza się z przykazaniem rozumnej i odpowiedzialnej polskiej polityki wschodniej: wolność Ukrainy i wolność Polski to wzajemna gwarancja bezpieczeństwa obu narodów przed rosyjskim parciem na zachód. A nie zgadza się z odsuwaniem tego nakazu na plan dalszy. Zgadzam się z każdym jego słowem wypowiedzianym w piątkowej rozmowie w TVN24.

W rozmowie z Polsatnews Czaputowicz użył porównań ze świata zwierzęcego. Są państwa silne jak lwy, przebiegłe jak lisy i państwa jak hieny i szakale, czyli drapieżcze. Nawiasem mówiąc, animalne metafory mają w kulturze długą historię. Filozof Isaiah Berlin zrobił furorę, gdy ponad 70 lat temu napisał esej o „lisach” i „jeżach” w historii myśli europejskiej. „Lisy” akumulują wiedzę potrzebną do działania z różnych źródeł, „jeże” lansują jedną wielką ideę. Nie będę zgadywał, jakie to państwa są dziś „lwami” i „lisami”. Polska z pewnością do nich jednak nie należy, zwłaszcza pod rządami PiS. Ale Czaputowicz, mówiąc o państwie hien, z pewnością miał na myśli Polskę pisowską.

Nie sądzę, by zamierzał dołączyć do demokratów, choć do PiS, o ile wiem, formalnie nie należy. Może po prostu chciał być „sygnalistą” dla dobra Polski. To sprawa tak ważna, że należy mu się za to podziękowanie. I obrona przed rozwścieczonymi notablami obecnej władzy.

Na czym polega drapieżnictwo w polityce międzynarodowej? Na żerowaniu na krajach słabszych i ich kłopotach we własnym interesie. A ściślej – w interesie partyjnym przedstawianym jako interes narodowy. W tym przypadku chodzi o korzyści wyborcze. Politykę ukraińską PiS atakuje część skrajnie prawicowej Konfederacji. PiS boi się rosnącego poparcia dla konfederatów, więc zaczął prężyć muskuły w kwestii ukraińskiej.

Przedstawia się jako sojusznik walczącej Ukrainy, a zarazem jedyny obrońca polskich interesów. Zapędził się sam w ślepy zaułek, bo w naszym interesie nie leży antagonizowanie walczącej Ukrainy. Na rozdźwięku między naszymi państwami zależy Rosji Putina. Konfederaci żerują na emocjach nacjonalistycznych, więc wymusili na PiS zwrot antyukraiński. PiS już straszy, że nie odpuści w relacjach z Kijowem.

Wypowiedź Przydacza nie była pierwszym zgrzytem na tym polu. Niedawno były już rzecznik MSZ zagrał kartą wołyńską, wzywając prezydenta Zełenskiego do przeprosin za tamte zbrodnie. Takie wezwania graniczą z prowokacją, bo Ukraina walczy o przetrwanie jako niepodległe państwo, a my ją popieramy. Bo w naszym interesie leży wygrana Ukrainy, a nie jej antagonizowanie. Aneksja Ukrainy byłaby geostrategiczną katastrofą także dla Polski.

Jakie korzyści odnosi Polska, pakując się w kryzys stosunków z Ukrainą? Żadne. Doraźną korzyść może odnieść tylko PiS, tamując przepływ części swego elektoratu do Konfederacji czy do rywalizujących z PiS ludowców i Agrounii. Tylko że cena będzie wysoka: ucierpi i tak malejące na tle ekonomicznym poparcie Polaków dla solidarności z Ukrainą, a rozczarowana Ukraina przeorientuje się z sojuszu z Polską na sojusz z „lwami”. Nic nie zyskamy, możemy dużo stracić.

Nie mam kresowych korzeni ani ukraińskich. Sceny wojenne z napadniętej Ukrainy budzą grozę. Czy tak trudno pisowskim politykom podejść do tego tragicznego tematu z odrobiną zwyczajnej ludzkiej empatii? Wznieść się ponad swój partyjny interes? Przecież widzą to samo co ja i inni Polacy: przerażenie i rozpacz kobiet i dzieci, ciała zabitych cywilów, zdjęcia dzieci porwanych z podbitej Ukrainy do Rosji, determinację ukraińskich żołnierzy, barbarzyństwo rosyjskiego agresora. Widzą palące się domy, ciągłe ataki z powietrza, miasta i wsie zamienione w ruiny, niezmordowane wysiłki prezydenta i rządu, których historia wystawiła na próbę, przed jaką nigdy nie musiała stanąć Polska po wojnie i po zmianie ustroju. To jest wojna w sercu Europy, największa od II światowej. Nie czas na układanie list polskich zasług i wystawianie rachunków Ukrainie.

Pomoc Polaków i Polek okazana Ukraińcom po napaści rosyjskiej wzbudziła podziw w społeczeństwach Zachodu, podobny do podziwu dla zrywu pierwszej Solidarności. Wydawało się, że tego kapitału nie zmarnujemy. Płonna nadzieja. A gdzie jest prezydent Duda, największy po stronie pisowskiej orędownik sojuszu polsko-ukraińskiego? Wziął Przydacza na szefa biura międzynarodowego swojej kancelarii.