Nasi trumpiści

Trump idzie jak burza do drugiej prezydentury. Na nic kolejne zarzuty i oskarżenia: kpi z nich, powtarza, że to polowanie na czarownice rozpętane przez Bidena, który mu skradł wybory. I miliony Amerykanów mu wierzą, a w Partii Republikańskiej (kiedyś był w niej Lincoln!) jest pewnym kandydatem do nominacji prezydenckiej. Im więcej kłopotów Trumpa z wymiarem sprawiedliwości, tym większe ma poparcie w elektoracie.

David Brooks pisze w „New York Timesie”, trybunie obozu liberalnego, że to wina przeciwników Trumpa. W polskich uszach brzmi to jak „wina Tuska”. Brooks, wzięty publicysta, sam jest antytrumpistą. Próbuje zrozumieć wyborców odpornych na wszelkie racjonalne argumenty przeciwko trumpizmowi. Nie zgadzam się z nim, ale warto przedstawić jego rozumowanie. Choć pachnie ono „syndromem sztokholmskim”, uległością zakładników wobec terrorystów, w których łapy wpadli, to pomaga lepiej dostrzec mechanizm wynoszących do władzy populistów pokroju Trumpa. Również u nas.

Leci to tak: trumpiści nie ogarniają tempa zmian we współczesnym świecie. Źle się z tym czują i chcieliby cofnąć czas do epoki, kiedy zamiatano pod dywan kwestie „dżenderowe” i rasizm. Obóz liberalno-lewicowy (przezywany „lewakami”) nazywa ich w rewanżu „bigotami” i reakcją. Siebie uważa za oświeconych progresistów. Ale to nie takie proste według Brooksa: może być tak, że to oni są bad guys. Na czym polega ich błąd? Na tym, że od lat 60. kieruje nimi nie zasada, że ostatecznie wszyscy jedziemy na tym samym wozie, ale zasada, że klasa wykształcona idzie w górę, a reszta społeczeństwa – w dół.

Ameryką ma rządzić merytokracja. Dobrze wykształceni idą do najlepszych szkół, żenią się między sobą i przekazują swoim dzieciom przywileje związane ze swą klasą społeczną. To oznacza, że w najważniejszych dziedzinach życia społecznego dominuje elita wykształcona na najlepszych uczelniach. Ponad połowa dziennikarzy pracujących w dwu najważniejszych gazetach (ma zapewne na myśli „NYT” i „Washington Post”) skończyła któryś z 29 czołowych uniwersytetów amerykańskich.

Dzięki temu kapitałowi prestiżu mogą kształtować opinię publiczną i kształtują ją według swoich wyobrażeń o tym, co ma sens w polityce, kulturze i ekonomii. Wspierają wolny handel i otwarte granice, by import dóbr, na których im zależy, kosztował mniej. Ich miejsc pracy nie odbiorą im Chińczycy ani imigranci. Gdy używają słówek takich jak cisgender czy intersectional, demonstrują reszcie, że mają większy kapitał kulturowy. Brooks uważa, że tak rozumiana merytokracja to wielki błąd liberalnych elit, który napędza poparcie dla Trumpa.

Czy się z Brooksem zgodzimy, czy nie, uważam, że mamy podobny problem. Nasi populiści, tak samo jak trumpiści, nie wierzą elitom, chyba że tym nowym tworzonym przez PiS, mediom, partiom politycznym z wyjątkiem (ale też nie w stu procentach) partii Kaczyńskiego itd. Usiłują być głosem tych, którzy uważają się za niesłusznie dyskryminowanych ze względu na pochodzenie i status społeczny, płeć męską, słabsze wykształcenie, praktykowanie wiary, ludową religijność i ludowy patriotyzm, „naszość”.

Do tego dochodzą lęki i kłopoty natury ekonomicznej: wciąż mamy ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie i powiązanym z nim wykluczeniu społecznym. Ta część społeczeństwa też, jak trumpiści, chce żyć godnie i po swojemu, tak jak żyła od pokoleń. Na tym buduje i żeruje obóz Kaczyńskiego z silnym wsparciem Kościoła instytucjonalnego. Mam wrażenie, że Tusk i część lewicy problem rozpoznaje.

Nie chodzi o to, żeby się łasić do „nowej elity”, ale o to, by uczciwie wygrać. Czyli zadbać o Polskę, w której nie ma „gorszych sortów”, a państwo reaguje na słuszne potrzeby wszystkich obywateli, zwłaszcza słabszych, w miarę swoich możliwości, a nie tylko strzeże interesów nomenklatury partii władzy i jej klientów. Jeśli mają wygrać z Kaczyńskim, muszą o tym przekonać nie tylko nasze stare „elity”, ale także przynajmniej część elektoratu dotkniętą naszą wersją syndromu sztokholmskiego. Trudne wyzwanie.