Mentzen. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta

Sławomir Mentzen chce robić wielką politykę z kuflem piwa w ręce. W początkach III RP mieliśmy już w parlamencie partię „przyjaciół piwa”. Założył ją dla zgrywy satyryk, przejął antysemita, przetrwała trzy lata. Mentzen może nawarzyć więcej piwa w polityce. Dwa razy młodszy od Korwin-Mikkego, budzi zainteresowanie mediów i publiki. Co z tego, że komentatorzy obnażają bałamutność i płytkość jego przekazu: ludzie czytają i oglądają głównie „internety”.

Komunikują się w „bańkach”, hejtują się nawzajem poza nimi. Polityka wyborcza w dobie internetu polega na produkcji wrażeń i emocji bardziej niż na merytorycznej dyskusji. Każda bańka ma swoje hasztagi, memy, celebrytów, bohaterów i antybohaterów. Jedni nazwą to symfonią, drudzy kakofonią, ale spece od politycznego marketingu w tym chaosie łowią wyborców na pęczki. Social media są kopalnią wiedzy o nastrojach społecznych. Kto umie to wykorzystać pod kątem wyborczym, wydobywa z tej kopalni polityczne złoto. Konfederacja zdaje się potrafi, rośnie w sondażach.

Tymczasem PO do dyskusji z Mentzenem się nie pali. PiS przekleja część jego haseł, szczególnie antyimigranckich. Konfederaci nie mają wspólnego przekazu poza „antysystemowym”, ale ani oni, ani ich sympatycy tym się nie martwią. Czują siłę wynikającą ze słabości taboru Kaczyńskiego. I to oni są teraz „trzecią drogą” w coraz powszechniejszym odbiorze. Mogą nawet okazać się czarnym koniem w wyścigu wyborczym.

Fenomen Konfederacji wpisuje się w procesy polityczne zachodzące w Unii Europejskiej. Partie skrajnej prawicy rosną w siłę w Niemczech, Hiszpanii, Francji, Szwecji, Finlandii, Grecji, ale także w „nowej Unii”: w Polsce, na Węgrzech, w Czechach i Słowacji, Bułgarii. Przy wszystkich różnicach łączą je dwa tematy: niechęć do „mainstreamu”, czyli partii dominujących, obojętne jakiego koloru, i niechęć do imigrantów. Wspólne jest też hasło obrony „suwerenności” i „tożsamości narodowej”: nie wstydzimy się tego, kim jesteśmy, skąd przychodzimy i dokąd idziemy. Populizm czy nacjonalizm są wyzwaniem, bo stawiają pytania w „imieniu narodu”, na które obywatele w swoim odczuciu nie dostają przekonujących odpowiedzi od mainstreamu. A wtedy z tej mgły wyłaniają się nowi liderzy z gotowymi i zwykle prostymi odpowiedziami. To jest dzisiaj przypadek Konfederacji.

Żeby wygrać z populistami, trzeba założyć populistyczne rękawice, stwierdza w rozmowie z Łukaszem Lipińskim socjolog polityki Przemysław Sadura. I dodaje, że dlatego wespół ze Sławomirem Sierakowskim optował za wspólną listą sił demokratycznych. Wspólnej listy nie będzie, więc co? „Nie da się wygrać z populistami, nie będąc populistą, ale można wygrać te wybory, nie pozostając populistą”. I ja się zgadzam, że trochę populizmu w kampanii demokratów to mniejsze zło niż rzucenie ręcznika na ring.

Ale populizmu w wydaniu Tuska, nie skrajnej prawicy: gotowego rozmawiać twarzą w twarz z obywatelami o tym, co jest ważne dla nich, choć niekoniecznie dla polityków dużych partii. W tym Tusk jest lepszy od Kaczyńskiego, bo się nie boi słuchać krytyków i odpowiada na krytykę podczas spotkań wyborczych. Gdy trzeba, mówi twardo i ostro, nigdy jednak nie grozi przeciwnikom obiciem kijami. Nigdy nie nazwał Kaczyńskiego zdrajcą ani nie wykluczył go z polskości.

Czego boją się obywatele gotowi głosować na skrajną prawicę? Utraty pracy dającej dobry poziom życia, utraty pewności, że ich dzieciom i wnukom będzie żyło się jeszcze lepiej niż im, utraty pewności, że w wielokulturowym świecie ich tradycyjny styl życia nie będzie zagrożony przez błyskawiczne tempo zmian i ostrą rywalizację. Na tym tle tracą zaufanie do partii politycznych i władzy przez nie wyłanianej. Czują się pozostawieni sami sobie. Postrzegają rzeczywistość jako wrogą i niesprawiedliwą.

U nas dzisiaj to przypadek wyborców i sympatyków Konfederacji. To kolekcja skandalistów, nacjonalistów, mizoginów, homofobów, wolnorynkowców, orędowników niskich podatków i odchudzenia biurokracji. Wcześniej takimi partiami protestu przeciwko systemowi były efemeryczne ugrupowania Korwin-Mikkego, Leppera, Palikota, Kukiza. System okazał się od nich silniejszy i je pożarł. Z Konfederacją też tak może być, ale wcale nie musi, bo mainstream jest dziś słabszy, PiS i demokraci są skłóceni i wewnętrznie i po linii władza-opozycja. A gdzie dwóch się bije…

Czy PO jest w stanie rozmawiać z Konfederacją? Zależy o czym. Na pewno mogłaby o pieniądzach i gospodarce. W końcu Tusk stawiał pierwsze kroki w partii liberalnej o nastawieniu rynkowym. Nie był jednak dogmatykiem, a długie lata w polityce polskiej i międzynarodowej nauczyły go, że chciwość jest zła. Tak samo jak gospodarczy nacjonalizm i skupianie władzy gospodarczej w rękach elity politycznej. Są zatem punkty, o których Platforma może rzeczowo dyskutować ze zwolennikami Konfederacji. Jednak w innych sprawach – kulturowych i obyczajowych – dialog jest niemożliwy, bo radykalizmu skrajnej prawicy w sprawie aborcji, katolicyzmu jako opoki narodowej, UE, mniejszości nie da się pogodzić z demokratyczną zasadą zdrowego kompromisu.

Jak dotąd ani PO, ani PiS nie radzą sobie z wyzwaniem konfederackim, choć PiS-owi nie powinno to sprawiać problemu. Ale sprawia, bo pod względem wizji państwa i gospodarki nic PiS z Mentzenem nie łączy. A w elektoracie Konfederacji Kaczyński nie ma zaufania, tak jak Tusk. W elektoracie Konfederacji rządzi hasło „PiS/PO jedno zło”. Jeśli Konfederacja stanie się trzecią siłą, nabierze wagi politycznej. Nie zasłużyła na nią, bo nie przeszła najważniejszego testu politycznego, jakim jest udział w rządzeniu państwem. To jej słabość, ale i siła, bo ma w tym sensie czyste konto: co złego, to nie my.

Na rząd większościowy Konfederacja nie ma szans, podobnie jak Mentzen nie ma szans na wygranie wyborów prezydenckich za dwa lata. Ale w obecnym układzie sił i rozkładzie emocji zbiorowych bojkot konfederatów – na wzór kordonu sanitarnego odgradzającego Le Pen w parlamencie francuskim – jest niemożliwy. A to zła wiadomość dla Tuska i Kaczyńskiego – bez względu na to, który z nich wygra.