Dwugłowy premier

Co tam upokorzenie Morawieckiego, patrzmy na Kaczyńskiego. Razem z Morawieckim za stołem przypominają Pata i Pataszona pisowskiej polityki. Jeden śmieszy, drugi straszy, jeden kieruje, drugi rządzi. Tak jest od dawna, teraz mamy żywy dowód za prezydialnym stołem. To obchodzi niewielką część obywateli, ale nie elektorat partii władzy i część wyborców niezdecydowanych lub gotowych dać wiarę „trzeciej drodze” i „konfederatom”. Wynik jesiennych wyborów może wszystkich zaskoczyć.

Dwugłowy premier to najnowszy pomysł obozu pisowskiego na wygraną. Ruch w stylu „silni, zwarci, gotowi”. Czy się sprawdzi, zależy od wielu rzeczy. Przede wszystkim od tego, czy wyborcy uwierzą, że Kaczyński z Morawieckim to przywódcy na miarę wyzwań czasu.

Kaczyński, wracając do rzadu, przyjął bezpośrednią odpowiedzialność za swoje w nim funkcjonowanie. A ponieważ propaganda pisowska przedstawia jego wejście do rządu jako wzmocnienie rady ministrów, to odpowiedzialność Kaczyńskiego rozciąga się na działalność całego rządu. I za sto dni przyjdzie pierwsze „sprawdzam”. W istocie już przyszło, gdy prezes NIK oświadczył, że władze blokują jej działanie, co jest oczywiście sprzeczne z konstytucją. Przyszło też w polityce zagranicznej, gdy Viktor Orbán już bez ogródek podważył w wywiadzie dla prasy niemieckiej sens polityki Zachodu w odniesieniu do Ukrainy. Na tym szczeblu bardziej demobilizacyjnej wypowiedzi lidera jednego z państw UE dotąd nie było. A przecież Polska pod rządami PiS stara się pomagać Ukrainie.

Dwugłowy premier ma okazję ustosunkować się wypowiedzi Orbána, z którym jeszcze niedawno temu Morawiecki robił sobie fotki. Oczywiście, żadnego komentarza szefów obecnego polskiego rządu nie usłyszeliśmy, tylko funkcjonariusz na niższym szczeblu. Minister spraw zagranicznych, owszem, odciął się od słów Orbána, ale zaznaczył, że w innych sprawach Węgry pozostają sojusznikiem. A minister oświaty oświadczył, że Unia składa się z suwerennych państw, co można rozumieć, że toleruje politykę Orbána w całości. Ciekawe, czy byłby taki tolerancyjny, gdyby Orbán czy którykolwiek inny przywódca w UE nazwał Polskę państwem, które nie jest suwerenne i nie ma sensu Polski wspierać, gdyby ją napadła Rosja. A przecież gdyby była u nas normalna sytuacja polityczna, Orbán powinien z Warszawy usłyszeć słowo prawdy o destrukcyjnych skutkach jego romansu z Putinem.

Za sto dni ruch z dwugłowym premierem usłyszy od opozycji i obywateli pierwsze „sprawdzam”. Zobaczymy, czy koordynacja się poprawiła – czytaj: czy Ziobro dalej będzie odwijał się Morawieckiemu, a Morawiecki Ziobrze. Zobaczymy, czy jakaś nowa rakieta z Rosji nie wleci do Polski. Zobaczymy statystyki dotyczące demografii, inflacji i zadłużenia państwa, zobaczymy sondaże popularności wicepremiera Kaczyńskiego i zaufania do niego. Jeśli pierwszy test nie zachwyci, mało prawdopodobne, by później miało być lepiej. Kaczyński może okazać się kamieniem młyńskim zamiast zastrzykiem energii i nadziei dla swego taboru.

A przecież mógłby spróbować być politykiem dojrzałym. Gdyby po wejściu z powrotem do rządu zapowiedział i wykonał kilka sensownych decyzji:
odchudził rząd, pojechał do Brukseli z jakąś przyzwoitą propozycją w sprawie odmrożenia funduszy dla Polski, wycofał się z nękania wolnych mediów i dał jej gwarancje funkcjonowania, zaprosił do Warszawy kanclerza Scholza na braterską dysputę, wycofał się z absurdalnego referendum relokacyjnego, to by było coś nowego i świeżego; coś, co byłoby ożywcze dla kampanii wyborczej w całości. Naturalnie, że nic takiego dwugłowy premier nie zrobi przed wyborami, a tym bardziej po ewentualnej wygranej.

Polityka Kaczyńskiego wyklucza działania sensowne z punktu widzenia przyszłości Polski, bo wyrasta wyłącznie z doraźnej, wyborczej kalkulacji, co pomoże wygrać trzecią kadencję i dopiąć ostatecznie swego, czyli rozmontować demokrację opisaną w naszej konstytucji. Nie doczekamy się więc potępienia przez PiS Orbána i proputinowskiej skrajnej prawicy w UE ani potępienia „piątki Mentzena” w Polsce, bo jedni i drudzy to sojusznicy realni lub potencjalni w projekcie demontażu „socjalistycznej” UE.

Skrajna prawica robi na tej drodze postępy. W Niemczech i Hiszpanii skrajnie prawicowe partie wyrastają na trzecie siły polityczne. Wciąż są otoczone kordonem sanitarnym w głównym nurcie polityki, ale mogą go przełamać pod hasłami suwerenności rozumianej jako alternatywa dla obecnej UE. Taki scenariusz oznacza likwidację demokracji liberalnej – czyli rządów prawa, równych praw obywatelskich i współpracy narodów europejskich. W największym skrócie: w demokracji nikt nie musi się bać władzy, jeśli nie łamie sprawiedliwego prawa, może mówić, robić i żyć jak chce w jego ramach, a w systemie niedemokratycznym z represyjnym prawem – wprost przeciwnie. Rządy autorytarne to rządy oparte na szerzeniu strachu i zarządzaniu strachem.

O to tu chodzi, a kto tego nie widzi lub to lekceważy, ten trąba. Gdy stracimy Unię, wrócą granice, wizy i cła, mniejszości narodowe i kulturowe będą dyskryminowane, zacznie się bezpardonowa rywalizacja ekonomiczna. A na koniec tego staczania się po równi pochyłej agresywnego nacjonalizmu i populizmu wybuchnie wojna, bo tak w historii kończy się w Europie wyścig państw narodowych o dominację.