Polowanie na czarownicę

Marine Le Pen trzy razy startowała do prezydentury Francji i trzy razy przegrała. To jest sprawa jej partii i wyborców francuskich. Nas interesuje wątek rosyjski w jej wypowiedziach i kontaktach. Także w kontekście przyjętej właśnie ustawy pozwalającej wyeliminować liderów demokratycznych z wyborów parlamentarnych i w ogóle z życia publicznego.

Podobnie jak wszystkich obywateli, których ten de facto sąd kapturowy uznałby za rosyjskich agentów wpływu. Jeśli prezydent Duda podpisze tę ustawę, Tusk będzie mógł ogłosić, że tego dnia skończyła się w Polsce demokracja.

Liderka skrajnej prawicy francuskiej odpowiadała pod koniec maja na pytania komisji badającej ten wątek z ramienia Zgromadzenia Narodowego. Podtrzymała swoje stanowisko, że Rosja powinna być partnerem Francji po zakończeniu wojny w Ukrainie. Od lat nie kryje się z podziwem dla Putina. Krytykowała NATO i USA przed napaścią Rosji na Ukrainę, powtarzając argumenty Moskwy i Watykanu, że to wymachiwanie szabelką i prowokowanie Rosji. Przed napaścią powtarzała narrację Kremla, że do inwazji nie dojdzie. Gdy doszło, spuściła z tonu, potępiła ogólnie zbrodnie wojenne, ale także sankcje na agresora. Jest uparcie prorosyjska i czeka na spadek poparcia dla Ukrainy we Francji.

Podczas przesłuchania we francuskim parlamencie nadal broniła aneksji Krymu. Wcześniej powtarzała rosyjską narrację, że Krym był od wieków rosyjski, a Ukraina należy do rosyjskiej strefy wpływów. Zajęcie Krymu było jej zdaniem odpowiedzią Kremla na zamach stanu w Kijowie wymierzony w demokratycznie wybranego prezydenta Janukowycza. Ruchem prewencyjnym w obronie rosyjskojęzycznych obywateli Ukrainy. W tej do szczętu rosyjskiej opowieści o dramacie ukraińskim Le Pen użyła też argumentu, że przecież zdecydowana większość mieszkańców Krymu opowiedziała się w referendum za przyłączeniem półwyspu do Rosji, a ona jest za suwerennością i referendami.

W polskich uszach ten argument zgrzyta szczególnie. Wiemy z autopsji, na czym polegają referenda pod lufami karabinów. Pamiętamy wybory i referenda zorganizowane po agresji sowieckiej na Polskę jesienią 1939 r. Że Le Pen o tym nie wie, trudno się dziwić. Historia naszej części Europy jest na Zachodzie wciąż mało znana, a fascynacja Rosją nieco osłabła po agresji Putina na Ukrainę, ale nie wyparowała, zwłaszcza we Francji. Jeśli Le Pen z podniesionym czołem może dziś mówić takie rzeczy, to nasza wiedza historyczna o tym, jak Rosja maskuje brutalną politykę frazesami o pokoju i emancypacji uciskanego przez kapitalistów ludu, na nic się nie zda.

Ale Kaczyński dobrze wie, jaka jest prawda o referendach sowieckich po rozbiorze Polski przez Hitlera i Stalina. Po co więc jeszcze niedawno temu, przed inwazją, gościł w Warszawie Le Pen na zlocie antyunijnej skrajnej prawicy? Po co stawiał na jej drugiego po Putinie idola – Trumpa? Dlaczego ignorował fakty: pożyczkę wyborczą udzieloną Le Pen przez bank rosyjsko-czeski w wysokości blisko 10 mln euro? Takie rzeczy w Rosji nie dzieją się bez wiedzy i zgody Kremla. Putin stawiał na wygraną Le Pen w wyborach prezydenckich. Pożyczkę Le Pen spłaca do dziś. Składając wyjaśnienia, Le Pen była pewna siebie. Powtarzała, że jest ofiarą politycznego polowania na czarownice. Skąd miała wziąć pieniądze na kampanię, skoro francuskie banki jej odmawiały. Wzięła więc z banku w Rosji, ale nie od Putina.

Morał z tej sprawy jest taki, że dyskusja z politycznym sekciarstwem jest niemożliwa ani w Polsce, ani na Zachodzie. Zderzają się z sobą całkowicie odmienne oglądy polityki wewnętrznej i międzynarodowej. Nie da się ich wypośrodkować. Do tego potrzebni są politycy z najwyższej półki, a tych dziś jak na lekarstwo. Dominuje miernota i buta w „godnościowym” opakowaniu.

Marine Le Pen przyjmowano w Warszawie z honorami należnymi głowie państwa. Putin gościł ją na Kremlu z przyjaznym uśmiechem. Kalkulacje w obu stolicach zawiodły. Le Pen nie została prezydentem Francji. Ma jednak swą drużynę w parlamencie, swobodny dostęp do mównicy, wciąż duży i wierny elektorat. Przesłuchanie przed komisją na razie niczym jej nie grozi. Może nadal działać, startować ponownie w wyborach prezydenckich. Jest pod lupą, ale póki nie zostaną jej postawione zarzuty, nie grozi jej eliminacja z polityki. To jest różnica między komisją francuską a sądem kapturowym.

Skrajna prawica nauczyła się czekać, zakładać krawaty, zarządzać nowocześnie swym wizerunkiem. Już w trzech państwach UE rządzą otwarcie antyunijni przywódcy: w Polsce, na Węgrzech, we Włoszech. To jest ten plan Le Pen, Kaczyńskiego, Orbána i im podobnych na skrajnej prawicy europejskiej: zdobyć mniej czy bardziej demokratycznie władzę i przystąpić do demontażu demokracji liberalnej. O to samo chodzi Putinowi i jemu podobym w Unii Europejskiej.