Pisokracja, czyli Czarnek nieusuwalny

Rządy PiS to epizod brzemienny w skutki. Ten paradoks ilustruje kondycję polityczną Polski. Kaczyński rządzi od ośmiu lat, wcześniej rządził dwa lata, to w sumie mniej niż jedna trzecia naszej historii politycznej od 1989 r. Ma poparcie z grubsza jednej trzeciej polskich wyborców. Nie on wprowadził Polskę do NATO, tylko Geremek. Ani do Unii Europejskiej, bo akcesję podpisał Leszek Miller.

Obóz Kaczyńskiego nie wydał ani jednego polityka formatu międzynarodowego. Donald Tusk, Bronisław Geremek, Władysław Bartoszewski, Adam Daniel Rotfeld, Marek Belka, Aleksander Kwaśniewski swoje kariery zawdzięczali talentom i umiejętnościom, a nie Kaczyńskiemu. Nikt z jego obozu nie może się szczycić szerszą rozpoznawalnością w świecie polityki międzynarodowej. Lech Kaczyński ani Andrzej Duda nigdy nie cieszyli się jako prezydenci taką popularnością na świecie jak Lech Wałęsa.

Dwie kadencje pisowskie to pasmo porażek, niespełnionych obietnic, z wyjątkiem kiełbasy wyborczej 500 plus i przekopu mierzei wiślanej, kłamstw i afer, korupcji i protestów przeciwko łamaniu naszej konstytucji na polu praworządności, praw obywatelskich, niezależności mediów i samorządów.

Nigdy dotąd żadna partia polityczna tak otwarcie nie ignorowała świeckiego charakteru naszego państwa i nie kupowała sobie poparcia Kościoła tak ostentacyjnie i w takiej skali. Polska według wyobrażeń Kaczyńskiego to państwo narodowo-katolickie, w którym PiS odgrywa rolę analogiczną do PZPR w Polsce nazywanej „ludową”. Analogia jest głęboka: w obu przypadkach rządzący przedstawiają się jako wykonawcy woli mas, choć ani w PRL, ani dzisiaj nie ma to podstawy w rzeczywistości społecznej.

Plakaty propagandowe z czasów Gierka – Partia kieruje, rząd rządzi, ludziom żyje się dostatniej – pasują jak ulał do czasów Kaczyńskiego. Nieprzypadkowo szef PiS ciepło wyraża się o Gierku, choć to za Gierka Polska miała największe długi zagraniczne i popadła w kryzys systemu, który zrodził ówczesną opozycję antyreżimową i ruch Solidarności. Agonię „realnego socjalizmu” przypieczętował stan wojenny. Nieudolne rządy prędzej czy później prowadzą do wielowymiarowej katastrofy.

Demokracją nie da się sterować ręcznie z jednego gabinetu. Na dłuższą metę nie pomoże rozdęta nomenklatura i tępa propaganda. Trzeba albo odejść, albo użyć siły przeciwko protestującym. Polska według PiS to scentralizowany system zarządzania permanentnym kryzysem. Do tego służy aparat i budżet państwa. Priorytetem, też jak za PRL, jest konsolidacja władzy w rękach wąskiej elity partii rządzącej. Cele społeczne są traktowane wybiórczo, a w miarę wyczerpywania się środków są porzucane.

System PRL trwał mimo to cztery dekady. Dawał złudną gwarancję bezpieczeństwa narodowego i socjalnego. Podobnie jest z systemem fasadowej demokracji wprowadzanym przez PiS. W zamian za złudne gwarancje oczekują oni poparcia społecznego przez dekady, a może zawsze. Elita PRL też wierzyła, że system będzie trwał wiecznie, bo ma pełną kontrolę nad społeczeństwem i zewnętrzne oparcie w Moskwie. Oparcie wewnętrzne stracił po stanie wojennym, zewnętrzne po dojściu do władzy Gorbaczowa.

Nie wiemy, czy obóz Kaczyńskiego zachowa po wyborach władzę i czy nie będzie próbował jej zachować, mimo przegranej. Wiemy, że trzecia czterolatka PiS przyniosłaby dalsze zaostrzenie walki z „lewactwem”, czyli pogłębienie konfliktów wywołanych przez PiS w ciągu ostatnich ośmiu lat w społeczeństwie i na arenie międzynarodowej.

Przez cztery dekady PRL konflikty wynikające z błędów rządzących nie mogły znaleźć ujścia inaczej niż na ulicy. Sejm był fasadowy, większość miała zawsze PZPR. W demokracji protesty i zamieszki uliczne też się zdarzają, ale zwykle prowadzą do wymiany ekipy rządzącej. Jeśli jednak społeczeństwo w znacznej części godzi się na pozbawienie go podmiotowości, to niech się nie dziwi, że Rydzyk czy Obajtek zbudował sobie imperium, Czarnek jest nieusuwalny, a PiS szykuje ustawę delegalizującą publicznie Tuska i jego ludzi pod pretekstem walki z rosyjskimi wpływami w Polsce.