Nie ma odwrotu

Stało się. Polsko-ukraińskie przymierze przypieczętował Orzeł Biały dla prezydenta Zełenskiego. Nie ma odwrotu, bo gdyby dziś prezydentem był Trzaskowski, a premierem Tusk, pierwsza oficjalna wizyta szefa państwa ukraińskiego przebiegłaby podobnie, bo taki jest interes narodowy Polski i Ukrainy. Nie wynika to z rusofobii, tylko z Realpolitik. Rosja Putina grozi i zagraża obu państwom. Są one za słabe, by obronić się przed rosyjską inwazją tylko o własnych siłach. Nasze potencjały w połączeniu z potencjałem Zachodu dają nam większe szanse obrony niepodległości i rozwoju.

Ale są trzy wielkie znaki zapytania: czy Ukraina skutecznie powstrzyma kolejne ofensywy rosyjskie; czy po zawieszeniu broni lub, jeszcze lepiej, po traktacie pokojowym Putin będzie dalej prezydentem Rosji, a Zełenski zgodzi się na wybory prezydenckie w Ukrainie i je wygra; i wreszcie – jak długo Zachód będzie skonsolidowany do dalszej pomocy Ukrainie, w tym do stworzenia i sfinansowania planu jej odnowy ze zniszczeń wojennych wyrządzonych przez Rosję. Tu pojawia się dodatkowe wyzwanie: zmęczenie wojną.

Oto wymowny przykład. W dzienniku globalnej finansjery ukazał się niedawno – jeszcze przed wizytą Zełenskiego w Warszawie – artykuł „ukrainosceptyczny”. Simon Kuper pod koniec marca zachęcał w „Financial Times” do porzucenia „interwencjonizmu” na rzecz „izolacjonizmu” w sprawie Ukrainy. Przyznał, że moralnie taka zmiana polityki Zachodu brzmi odrażająco, ale przecież demokracje są po to, by zaspokoić potrzeby swoich wyborców. Być może Ukraina i Europa Wschodnia ucierpi na porzuceniu przez Zachód, ale Zachodowi, na czele z USA, to nie zaszkodzi. Rosja nie ma siły, by ruszyć na Berlin, a co dopiero w głąb Europy Zachodniej. Na razie nie zdołała zająć nawet Bachmutu.

Interwencjoniści – wywodzi – uważają, że Ukraina to sprawa Zachodu, bo wygrana Putina uruchomi efekt domina. Ale jak dotąd Putin zaatakował tylko w Osetii i Mołdawii, a teraz w Ukrainie, ale nigdzie poza terytorium dawnego Związku Sowieckiego. Możliwe – dodaje autor – że Putin chciałby pożreć Europę wschodnią, ale zimna wojna pokazała Ameryce i Zachodowi, że mogą prosperować, choć Europę Wschodnią Rosja zakuła w kajdany. Na dodatek nie jest jasne, gdzie kończy się Zachód. Dziś rozciąga się od Los Angeles do Kijowa. Ale jeśli następnym prezydentem USA będzie republikanin, może się skurczyć ponownie, np. od Lizbony do Berlina. To oczywiście, wyznaje z rozbrajającą szczerością Kuper, kwestia być albo nie być dla Polaków czy Łotyszy, ale niekoniecznie dla mieszkańców stanu Kansas.

Autor nie jest politykiem, ale „FT” czytają politycy i ich doradcy od polityki zagranicznej. A także bankierzy i grube ryby biznesu. Publikację tego artykułu można więc uznać za glos w dyskusji publicystycznej po stronie ukrainosceptyków: wspierajmy Ukrainę moralnie, ale bez przesady. Wyborcy amerykańscy nie mieliby problemu z przekierowaniem miliardów idących na pomoc dla Ukrainy na ich potrzeby w Stanach. Mówiąc językiem zrozumiałym dla wyborcy w Polsce czy Ukrainie, autor sugeruje, by Zachód przemyślał sprawę dalszego wspierania walczącej Ukrainy w dotychczasowym kształcie. My nazwalibyśmy to promocją nowego Monachium.

Mamy więc zderzenie między dwiema wersjami Realpolitik: izolacjonistyczną – to nie do końca nasza sprawa, Putin to problem Europy Wschodniej, ale nie całego Zachodu – i naszą wersją interwencjonistyczną, zakodowaną jako pod hasłem „za wolność naszą i waszą”. Zwolenników „izolacjonizmu” przybywa na Zachodzie i u nas w miarę, jak inwazja rosyjska się przedłuża i rosną koszty jej powstrzymywania. My jednak wiemy, co to znaczy żyć w rosyjskich kajdanach, Ameryka i Europa Zachodnia tego nie doświadczyły. Póki trwa o tym pamięć w naszym państwie i społeczeństwie, w Ukrainie, w republikach nadbałtyckich, opcję „izolacjonistyczną” musimy odrzucić. Nasza Realpolitik to solidarność.