Konfederacja, czyli kto?

Sensację wywołało wtargnięcie w jednym sondażu skrajnej prawicy na podium partyjne. Tak zwana Konfederacja reklamuje się hasłem „wolność i niepodległość”. Kto by nie chciał żyć w kraju wolnym i niepodległym. Ale wszystko zależy od tego, co się rozumie przez te wzniosłe słowa. Gdy się słucha liderów i działaczy tej hybrydy nacjonalizmu z dogmatyzmem wolnorynkowym, odpowiedź jest jasna: dla nich wolność jest wolnością bez ograniczeń wynikających z idei równych praw obywatelskich dla wszystkich, a niepodległość oznacza opuszczenie Unii Europejskiej i demokratycznej wspólnoty Zachodu. Podoba im się wolność dla nich, ale nie dla innych, np. mniejszości narodowych czy kulturowych.

Z takimi hasłami bez trudu mogliby się sprzymierzyć ze ZjePem. ZjeP od dawna flirtuje politycznie z podobnymi Konfederatom ugrupowaniami w UE, np. z rosnącą w siłę hiszpańską formacją VOX. Tyle że w Hiszpanii prawica umiarkowana, Partia Ludowa (PP), nie kwapi się na razie do sojuszu z tym ugrupowaniem, bo widzi w nim rywala. PiS też nie powinien czuć się pewnie z Konfederacją, bo jej ambicją jest zajęcie pierwszego miejsca wśród partii politycznych i dojście do władzy etapami. Pierwszym etapem byłby sojusz taktyczny z Kaczyńskim i Ziobrą, dalej – ich marginalizacja.

Ale nie łudźmy się: marginalizacja PiS nie oznaczałaby, że Polska przestaje stać na głowie i staje na nogach. PiS rządzi, bo ma bezwarunkowe poparcie jednej trzeciej wyborców, czyli mniejszości społeczeństwa. Konfederacja poszła w górę w sondażu, ale jej obecne poparcie jest trzy razy mniejsze niż PiS-u. Gdyby jakimś cudem Konfederacja zaczęła rządzić, byłaby reprezentacją jeszcze mniejszej części społeczeństwa. Natrafiwszy na prawdopodobny opór większości, która nie chce takiej wolności i niepodległości, mogłaby się bronić takimi samymi antydemokratycznymi metodami, jak współcześni „nieliberalni demokraci” – Kaczyński i Orban. Wbrew swoim hasłom dążyłaby do odebrania przeciwnikom wolności i swobód, by trwać u władzy.

Zwrócono już uwagę, że Konfederacja, dążąc do tego celu, schowała swoich najbardziej agresywnych liderów, Korwin-Mikkego i Brauna, a wysyła do mediów młodszych, którzy lepiej trafiają do młodych, sfrustrowanych mężczyzn. Przekaz jest jednak taki sam – antyeuropejski, wykluczający całe grupy społeczne, w tym kobiety domagające się swych praw, wojna kulturowa, wolna amerykanka w biznesie.

Elektorat Konfederacji przypomina wyborców skrajnej prawicy w innych krajach. To zagorzali wyznawcy teorii spiskowej o „lewackiej” elicie, która dąży do likwidacji wolności. Wierzą w humbugi o wszczepianiu czipów pod pretekstem walki z covidem, a nawet w to, że to Ukraina uzbrojona przez NATO napadła na Rosję. Ci ludzie nie wierzą naukowym autorytetom, tylko influencerom na YouTubie. Nie czytają prasy ani książek, tylko śledzą internetowych celebrytów wszelkiej maści w Internecie. Czytają tylko tweety, oglądają memy i wideoklipy. Kulturę słowa, fundament cywilizacji, wypiera kultura obrazków na poziomie elementarza pierwszoklasisty.

To niszczy możliwość, chęć i zdolność podejmowania racjonalnej dyskusji o ważnych sprawach. Królują emocje negatywne, pogłębiające polaryzację społeczeństwa. Kultura słowa dawała narzędzia do takiej dyskusji, uczyła rzeczowej analizy faktów, niuansowania. Kultura obrazków zamienia społeczeństwo obywatelskie w zwaśnione plemiona funkcjonalnych analfabetów. Wtedy na scenę wchodzą szarlatani, magicy, hochsztaplerzy, cyniczni i pozbawieni wszelkich skrupułów łowcy wyborców i prywatnych fortun. Obiecują wszystko, o czym marzą ich fani.

Nie jest to marzenie „amerykańskie” – zniszczył je Trump, ani „europejskie”, które niszczy dziś skrajna prawica wespół z Putinem. To marzenie o dyktaturze mniejszości, której się wydaje, że wie lepiej i nie potrzebuje słuchać większości.