Wielkie Węgry, karlejące Włochy

Nie czas na walentynki, gdy płonie Ukraina. Pamiętamy, jak PiS się wściekł na Sikorskiego za słowa, że był u nich moment zawahania i głośnego milczenia po napadzie Rosji na Ukrainę. Krążyły spekulacje na skrajnej prawicy, że trafia się okazja, by odzyskać Lwów.

PiS oficjalnie nic nie miał z tym wspólnego, ale spekulacje wzięły się z ówczesnych flirtów Kaczyńskiego z proputinowskimi watażkami w Europie Zachodniej i prawicową ekstremą w kraju. I oto 10 lutego portal Euractiv napisał, że obecny słowacki minister spraw zagranicznych wywołał wściekłość w ekipie Orbána w tym samym wojennym kontekście.

P.o. szefa MSZ Rastislav Kaczer powiedział w telewizji „Markiza”, że gdyby operacja militarna w Ukrainie się od razu powiodła, Węgry mogłyby wysunąć roszczenie terytorialne do części południowej Słowacji. Przypomniał, jak Orbán paradował w szaliku z hasłem „Wielkie Węgry” na meczu piłkarskim. Zmiana kursu polityki węgierskiej z proeuropejskiego na prorosyjski to nie spekulacja, to fakt dostrzeżony w Europie.

Tak się odradza wielkowęgierski nacjonalizm. Orbán był kiedyś liberalnym antykomunistą, dziś jest politycznym pomagierem Putina. Łączą ich niechęć do niepodległej Ukrainy i roszczenia terytorialne wobec niej. A wszystko podlane obłudną retoryką poszanowania praw mniejszości narodowych. Tak jakby Putin czy Orbán szanowali je u siebie.

Przykład Orbána potwierdza mądrość lorda Actona, że o ile każda władza deprawuje, to absolutna deprawuje całkowicie. I rzuca snop światła na to, jak inwazja Putina już rozwala, a może rozwali całkowicie Grupę Wyszehradzką, sensowne kiedyś forum współpracy regionalnej w ramach UE.

Budapeszt wezwał słowackiego ambasadora do MSZ (jego szef jest wierną kopią Orbána w relacjach z Kremlem) i zażądał oficjalnych przeprosin. Jednak Kaczer przepraszać nie chce: nie będę przepraszał za to, że chcę bronić integralności terytorialnej, bezpieczeństwa i wolności mojego kraju. I dodał, że teraz widzimy lepiej, że porażka Rosji leży w interesie Słowacji, więc Słowacja wspiera Ukrainę i z solidarności, i z własnej potrzeby bezpieczeństwa.

Można by dodać, że przegrana Putina leży w interesie całej Europy. Mnożą się sygnały, że przy pomocy wagnerowców Rosja chce rozpalić nowe konflikty w Mołdawii i na Bałkanach. Eskalacja wychodzi już poza Ukrainę. Ale eskaluje nie Zachód, tylko Putin. Władze amerykańskie właśnie wezwały swych obywateli do powrotu z Rosji, podobnie Francja. Coś się święci. Kreml nie po to jednak budował od lat sieć szpiegowską i agenturę wpływu w polityce, mediach i biznesie, by z niej zrezygnować po napaści Putina na Ukrainę. Przeciwnie, teraz jest jeszcze bardziej potrzebna, by rozmiękczać Zachód i dezawuować Zełenskiego.

Najnowszy przykład to atak na niego ze strony Berlusconiego, było nie było wielokrotnego premiera Włoch, obecnie koalicjanta w rządzie skrajnie prawicowej, antyimigranckiej i eurosceptycznej premierki Meloni. Atak „Bunga Bunga” – taką miał ksywkę w mediach Berlusconi, kiedy był w pełni sił politycznych i fizycznych – na Zełenskiego pokrywa się toczka w toczkę z propagandą kremlowską. Bunga Bunga, przyjaciel Putina, obarczył Zełenskiego winą za wojnę. Bo przecież wystarczyło uznać roszczenia separatystów donbaskich i problem byłby rozwiązany. Ciekawe, czy Berlusconi tak szybką ręką oddałby kawał Italii tamtejszym separatystom.

Tymczasem działania rosyjskie wciąż potępia większość państw Zachodu. Ale w ich elitach dobrze się umościli różni gorliwi fani Putina. Łączy ich zakompleksiony kult politycznego machoizmu i strach, by nie wyjść na „miękiszonów”. O ile orbanizm dla Europy nie jest wielkim zagrożeniem, o tyle Italia karlejąca na skrajnej prawicy musi budzić niepokój w Brukseli i innych stolicach w mateczniku integracji europejskiej. Widok takich politycznych sępów krążących nad Ukrainą i Zełenskim, jakby koniec był już bliski, jest ponurym przypomnieniem, że Rosja rozumie tylko język siły, więc nie cofnie się przed niczym, aby rozpętaną przez siebie wojnę wygrać za wszelką cenę. Ale Ukraina jeszcze nie zginęła.