Santo subito?

Na pogrzeb Benedykta XVI stawili się prezydent Niemiec, premier i prezydent Włoch, ambasadorzy i monarchowie, z Polski prezydent i premier. Obecność Polaków trzeba odczytać jako sygnał poparcia dla antyliberalnej linii pontyfikatu Ratzingera.

Trudno powiedzieć, że pogrzeb odznaczał się prostotą, jak ponoć życzył sobie Zmarły. Przecież zgromadził ponad 100 tys. ludzi i relacjonowały go media całego świata, nie tylko katolickie i kościelne. Ale w porównaniu z pogrzebem Jana Pawła II faktycznie nie robił wrażenia.

Tamten pogrzeb zgromadził ponoć największe grono notabli w historii, wierzących i niewierzących, dewotów i ateistów. Każdy chciał pożegnać papieża Wojtyłę i być zauważony. Pogrzeb miał imponującą inscenizację, a mowa pożegnalna kardynała Ratzingera nad trumną Jana Pawła II pomogła Niemcowi wygrać na konklawe.

Teraz papież Franciszek żegnał papieża emeryta, rzecz bez precedensu w nowożytnych dziejach, ale bez stresu, bo już dawno temu wygrał konklawe, więc mógł wychwalać zmarłego niemal jak Jezusa. Widocznie zrobiła na Franciszku wrażenie ostatnia fraza Ratzingera przed śmiercią, że kocha Jezusa.

Pogrzeb kończy surrealny czas równocześnie dwóch papieży w Watykanie. Miło to było na filmie „Dwaj papieże”. Ale mogło być gorzej: gdyby Franciszek rzeczywiście abdykował, co wielokrotnie sugerował, a Benedykt nadal snuł się po ogrodach watykańskich, to trzeba by było wybrać następcę Franciszka. Bergoglio zapowiedział, że chce umrzeć w Rzymie, więc mielibyśmy już trzech papieży naraz, niczym w mrokach średniowiecza.

Żarty żartami, ale ten chaos pokazuje, jak system kościelny trzeszczy w szwach. Jest po prostu niewydolny, marnotrawny, archaiczny. Służy dyscyplinowaniu kleru i interesom biurokratów z kurii rzymskiej.

Podczas pogrzebu słychać było okrzyki: santo subito! Ta fraza zrobiła karierę w związku z pogrzebem papieża Wojtyły. Lud wołał o jak najszybsze wyniesienie Jana Pawła na ołtarze. Ale czy Benedykt mógłby pójść w jego ślady? Czy dziś Kościół mógłby zignorować ustalenia niezależnych niemieckich śledczych dotyczące nadużyć seksualnych w Kościele monachijskim za czasów, gdy jego głową był Ratzinger? Chodzi o cztery przypadki księży drapieżników. Ratzinger oczywiście o niczym nie wiedział. Jak mógł nie wiedzieć, kiedy już jako prefekt „ministerstwa poprawności doktrynalnej” miał dostęp do informacji na ten temat?

Owszem, rozprawił się już jako papież z kultem innego drapieżcy, Maciela Degollado. Pomógł Wojtyle wypracować nowe procedury do walki z pedofilami w sutannach, pozwolił Kościołowi w Irlandii zbadać historię nadużyć w jego szeregach. Ale wątek monachijski wydaje się bardzo poważną przeszkodą w ewentualnej kanonizacji Ratzingera.

Nie ma jeszcze na szczęście w Kościele zwyczaju, że każdy papież z automatu zostaje ogłoszony świętym. W dwutysiącletniej historii tej monarchii absolutnej ten tytuł przyznano jednej trzeciej następców św. Piotra. Jako człowiek pokornego serca Ratzinger zapewne nie chciał się pchać na schody do nieba.