To nie będzie pogrzeb taki, jak papieża Wojtyły

Pogrzeb Benedykta XVI odbędzie się na Placu Świętego Piotra 5 stycznia. Papież z Niemiec urzędował niespełna osiem lat. Po dymisji, którą zaskoczył świat, żył jeszcze prawie dziesięć lat, a więc dłużej, niż pełnił swój urząd. Przyjął go raczej z poczucia obowiązku. Przez lata emerytury zajmował się tym, co lubił najbardziej: czytaniem, pisaniem, słuchaniem muzyki. Daj Boże każdemu takiej emerytury pod czujną opieką czterech zakonnic i dwóch pielęgniarek i w asyście prywatnego sekretarza, ulubieńca mediów, który grzeszył męską urodą. Miał też specjalną sekretarz, która czuwała nad jego korespondencją w języku niemieckim.

Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Ostatnie słowa Benedykta brzmiały: Iesus, Ich liebe dich – Jezu, kocham Cię. Czy tak było rzeczywiście, trudno zweryfikować. Możemy w to wierzyć lub nie wierzyć. W naszej kulturze ostatnie słowa ważnych postaci bywają wykorzystywane do budowania ich kultu, nie tylko w Kościele. Od osobistego lekarza Jana Pawła II wiemy, że papież z Polski umierał w milczeniu, tracąc stopniowo przytomność. Według Watykanu kilka godzin przed śmiercią miał prosić, by pozwolono mu odejść do Boga, co można interpretować jako sugestię, żeby nie przedłużać jego cierpienia. Nacierpiał się wiele. Benedykt odchodził też ciężko chory: ślepy na jedno oko, z niewydolnością nerek. Jednak niemal do końca zachowywał jasność umysłu.

Nie wszyscy pamiętają, że Karol Wojtyła był gotów do ustąpienia z urzędu, gdyby nie był w stanie go sprawować. Ostatecznie wybrał drogę nazwaną w Kościele jego „piętnastą encykliką”, czyli zmaganie się z niedołężnością na oczach świata. Benedykt swą decyzją przełamał kościelną tradycję, by „dźwigać krzyż” do końca. Teraz każdy papież może się podać do dymisji, jak którykolwiek funkcjonariusz publiczny. „Dźwiganie krzyża” straciło walor wychowawczy i dyscyplinarny. Urząd papieski stracił mistyczny blask. Można po prostu z niego zrezygnować, jak z każdego innego.

W tym sensie Ratzinger okazał się pragmatyczny. Uchylił furtkę ratunkową dla kolejnych papieży i całego Kościoła jako instytucji: umarł król, niech żyje król, show musi się toczyć dalej. W dobie wszędobylskich mediów pracujących w trybie 24/7 taka otwarta furtka zdejmuje z szefa watykańskiej administracji wielki stres, że musi dać radę, mimo że w istocie nie daje lub nie sprawia mu to już żadnej satysfakcji.

Tak czy inaczej, po śmierci Benedykta mamy całkiem nową sytuację. Od sześciu wieków śmierć papieża uruchomiała serię procedur. Tak jest i teraz, ale z wyjątkiem tej najważniejszej: konklawe, czyli wyboru następcy. Bo następcę wybrano już dziewięć lat temu: to papież Franciszek. Odpada więc to, czym przez kilka dni żyje świat katolicki i pozakatolicki. Nie będzie spekulacji, śledzenia koloru dymu nad Watykanem, ogłoszenia wybrańca kardynałów.

Nie będzie też pompy pogrzebowej, bo Benedykt chciał, by pochować go w prostocie. Prostota to synonim pokory, więc można wolę zmarłego odczytywać jako wskazówkę dla całego Kościoła rzymskiego. Mszy pogrzebowej ma przewodniczyć Franciszek. Było dwóch papieży w Watykanie, będzie znowu jeden – zła wiadomość dla reżyserów filmowych i satyryków – ale powrotu do spokojnej, stabilnej, pewnej siebie ultrakatolickiej ortodoksji nie będzie.

Pierścień papieski Benedykta i jego pieczęć zostaną złamane, pochowany ma być w krypcie watykańskiej, gdzie spoczywały prochy Wojtyły, przeniesione po jego beatyfikacji w inne poczesne miejsce w bazylice Piotrowej. Zmarły papież takiego miejsca pochówku sobie życzył, co też można odczytywać symbolicznie jako komunikat, że Ratzinger czuł się robotnikiem w winnicy Wojtyły.

Jeśli pogrzeb Benedykta ma być prosty, to nie będzie wielkiego zgromadzenia możnych tego świata i transmisji w światowych mediach, jak podczas pogrzebu Jana Pawła II. Skromniejsza oprawa pogrzebu Benedykta to druga po dymisji dobra decyzja Josepha Ratzingera. Niezależnie od tego, jak oceniamy jego pontyfikat, wielka celebracja w kontekście kościelnych skandali pedofilskich i podczas wojny w nieodległej Ukrainie, gdzie giną chrześcijanie, byłaby przecież wielkim zgrzytem.