Patriotyczny obowiązek opozycji: jedna wspólna lista

Panowie Hołownia i Kosiniak-Kamysz nie chcą zamiatać po PiS. Wielka koalicja czterech partii prodemokratycznych i proeuropejskich dałaby po wygranych przez nią wyborach możliwość wielkiego sprzątania naszego państwa po rządach obozu Kaczyńskiego. Chodzi o przywrócenie praworządności, nieskrępowanego funkcjonowania samorządów, mediów publicznych zawłaszczonych przez PiS, oświaty i kultury, a także o zatrzymanie gigantomanii w gospodarce i dalszego zadłużania budżetu. No i odbudowę pozycji Polski w UE.

Te szczytne i ambitne cele potrzebują praworządnych środków ich realizacji, czyli zdobycia większości parlamentarnej pozwalającej odrzucać weta pisowskiego prezydenta (276 mandatów). A jeszcze lepiej – pozwalającej zmieniać konstytucję w imię restytucji demokracji w Polsce (307). Taką szansę daje wspólna lista sił demokratycznych. Dwie lub więcej list tę szansę zmniejszają. Być może pozwolą demokratom przejąć władzę, ale utrudnią lub wręcz zablokują wielkie sprzątanie. Rząd będzie miał mniejszą swobodę manewru, a PiS, który przecież nie zniknie po przegranej, będzie mu rzucał kłody pod nogi nieustannie.

Dlatego marszałek Terlecki mówi dziennikarzom z pogardliwym uśmieszkiem na ustach, że nawet gdyby przegrali wybory, to i tak niedługo wrócą do władzy. Czy liderzy mniejszych partii demokratycznych czytają ze zrozumieniem analizy socjologów i psychologów zajmujących się wyborami? Czytają, ale mają też swoich doradców, zamawiają własne badania. W efekcie Hołownia i Kosiniak-Kamysz stawiają na dwie listy, wspólną jak dotąd uważają za gorszą opcję. Na apele obywateli o wielką koalicję wzruszają ramionami. Wystarczy im rząd większościowy (231) i utrzymanie reprezentacji w parlamencie.

To minimalizm pragmatyczny, ale nie patriotyzm ponadpartyjny. A takiego patriotyzmu oczekuje dziś opozycyjny elektorat. Zdaniem analityka dr. Andrzeja Machowskiego każda dodatkowa lista opozycyjna oznacza w systemie d’Hondta stratę ok. 10 mandatów. W tym systemie wygrywa zwykle ten obóz, który zgłosił mniej list.

Weźmy najnowszy sondaż w sprawie wielkiej koalicji („GW”, 30 listopada). Przedstawił go CBOS, który uważany jest za ośrodek prorządowy. 29 proc. obywateli chce jednej listy opozycji, ok. 15 proc. – dwu, trzech lub więcej – 5 proc. 27 proc. ogółu pytanych woli, by opozycja walczyła z narodowo-katolickim populizmem oddzielnie. W tej liczbie mieszczą się oczywiście wyborcy PiS, którzy wiedzą, że fragmentacja sił demokratycznych pomoże politycznie Kaczyńskiemu.

Wśród elektoratu demokratycznego przewaga zwolenników jednej wspólnej listy jest wyraźna: 59 proc., za dwoma listami opowiada się 28 proc., czyli dwa razy mniej. Co więcej, za jedną listą jest większość wyborców gotowych głosować na PO/KO, Hołownię i Lewicę. Tylko w elektoracie ludowców mamy remis między zwolennikami jednej i dwu list.

Wnioski wydają się oczywiste: wielka koalicja = wielkie sprzątanie. Reszta to różnice wynikające z wielu przyczyn, ogólnie biorąc, historycznych, ideowych, programowych, a także osobowościowych w przypadku liderów. Różnicom można zaradzić przy ich dobrej woli. Nie powinny one przesłonić wspólnoty zasadniczego celu: przywrócenia sterowności państwa, które rządy PiS zamieniły w patologiczną hybrydę udzielnego księstwa Kaczyńskiego z państwem opisanym w naszej konstytucji. Bez dobrego, sprawnego państwa nie ma dobrego życia jego obywateli. Nie wszystko grało przed 2015 r., to jasne, ale nie leczy się infekcji sepsą.