Księżna Daisy, czyli w oparach pisowskiego absurdu

Do coraz bardziej pękatej księgi polskich absurdów pod rządami PiS doszła świeża sprawa wyboru patronki jednej ze szkół podstawowych w Wałbrzychu. Uczniowie, rodzice i personel wybrali księżną Daisy von Pless, a nie Jana Pawła II czy siostrę Faustynę, świętych katolickich.

Księżna to arystokratka angielska, która wyszła za mąż za Niemca – księcia pszczyńskiego, właściciela rozległych posiadłości, w tym zamku Książ na ziemi wałbrzyskiej, wtedy wchodzącej w skład cesarstwa niemieckiego. Niosła tam kaganek oświaty, starała się poprawić warunki bytowania tamtejszej ludności. Jeden z jej synów uważał się za Polaka i walczył w polskich siłach zbrojnych na Zachodzie podczas ostatniej wojny. Daisy nie poparła hitlerowców, wysyłała paczki więźniom obozu koncentracyjnego Gross Rosen, zmarła w 1943 r. W wolnej Polsce, na fali patriotyzmu małych ojczyzn, przypomniano sobie o niej, wśród polskich mieszkańców ziemi wałbrzyskiej i Dolnego Śląska rosło zainteresowanie jej osobą i rolą, jaką odegrała za życia.

Prawica uznała wybór księżnej Daisy na patronkę za „żenujący”. Nie można jej atakować za niemieckie pochodzenie, bo nie była Niemką, ani za antypolskość, bo jej nie przejawiała. Nie można zarzucić manipulacji głosowaniem, bo było uczciwe. A jednak znalazł się kij. Lokalny działacz PiS ubzdurał sobie, że wybór jest zły i niepatriotyczny i chodzi w nim o poszukiwanie tożsamości w niemieckiej historii Wałbrzycha i zalążek jakiegoś kultu księżnej jako świeckiej alternatywy dla świętych katolickich. Jeśli w tej historii jest coś żenującego, to nie wybór księżnej na patronkę polskiej szkoły, lecz czepianie się tego wyboru pod absurdalnymi pretekstami.

Bo przecież niemiecka historia Wałbrzycha jest faktem, księżna do roli świętej nie aspirowała. Była natomiast postacią nietuzinkową, mogącą budzić nie tylko ciekawość, jaką dziś budzą zdolne i ambitne kobiety jej stanu, choćby cesarzowa austro-węgierska Elżbieta, żona Franciszka Józefa, nazywana Sisi, czy zmarła niedawno królowa brytyjska. O tym, jak starały się wybić na niezależność, kręci się seriale i filmy, dotyczy to też Daisy. Nie chodzi o podglądanie „wyższych sfer”, tylko o pokazanie, że w warunkach, wydawałoby się, wymarzonego luksusu zmagały się z systemem patriarchalnym, tak samo jak kobiety o niższej lub żadnej pozycji społecznej.

Gdyby pisowski radny raczył przeczytać cokolwiek o Daisy, choćby w Wikipedii, może by wyhamował. Ale wszyscy wiemy, że tak się w PiS kariery nie robi. Nowoczesne podejście do historii lokalnej, brutalnie przemielonej w młynach ostatniej wielkiej wojny, polega na jej odtwarzaniu, możliwie pieczołowitym i bez uprzedzeń nacjonalistycznych. Dzięki zniesieniu cenzury i wolności poszukiwań prawdy udało się w Polsce wydobyć z zapomnienia historie współistnienia polsko-żydowskiego na poziomie lokalnym. Taką samą pracę wykonują z własnej potrzeby miłośnicy historii lokalnej na naszych ziemiach zachodnich, przyłączonych do Polski po rozgromieniu Rzeszy Hitlera.

Jest to działanie chwalebne, prospołeczne, więziotwórcze. Przywraca w jakimś stopniu zerwaną ciągłość. Dowiadujemy się, jak żyli poprzedni mieszkańcy tych ziem, widzimy różnice i podobieństwa. Możemy się kontaktować z nimi lub z ich potomkami w ramach otwartych granic Unii Europejskiej. Stereotypy po obu stronach zaczynają się chwiać. Poznanie konkretnych żywych ludzi i ich opowieści rodzinnych leczy z kompleksów i uprzedzeń. Ale mentalności pisowskiej to wszystko nie interesuje. Nie jest ciekawa innych ludzi i historii. Zamyka się w „naszości”. Nie zależy im na kontaktach z innymi, dla nich to zawsze obcy, niepożądani. Ani na poznawaniu ich historii, nawet jeśli mieszkają w ich domach. Pamięć o przeszłości, której nie kontrolują, jest dla nich zagrożeniem.