Pat z aborcją

Nie będę powtarzał powszechnie znanych argumentów za prawem kobiet do legalnej i bezpiecznej dla nich aborcji. Co innego mnie zastanawia: jak w systemie demokratycznym można ignorować wolę większości społeczeństwa w tej sprawie? Przecież to jest sprawa praw obywatelskich, fundamentu demokracji opartej na rządach prawa.

Amerykański Sąd Najwyższy stosunkiem głosów 6:3 właśnie zniósł federalne prawo kobiet do aborcji. Obowiązywało pół wieku. Sześcioro niewybranych w wyborach funkcjonariuszy systemu zmieniło życiową sytuację milionów Amerykanek. W Polsce dzień wcześniej Sejm odmówił większością głosów, w tym wielu ludowców, dalszego rozpatrywania społecznego projektu ustawy, która przyznałaby to samo prawo kobietom, gdyby została uchwalona i podpisana przez prezydenta. Wiadomo, że w obecnym układzie sił politycznych to się nigdy nie stanie. Warunkiem zmiany jest dojście do władzy demokratów. A i tak nie ma pewności.

W obu przypadkach decyzje mijają się z oczekiwaniami większości. W obu mają za to poparcie prawicy i konserwatywnych religijnych radykałów, części kobiet i młodego pokolenia. W Waszyngtonie można było zobaczyć dziewczęta skaczące z radości po ogłoszeniu wyroku. Jedna machała kartonem z hasłem, że przyszłość należy do antyaborcjonistów. U nas młody poseł skrajnej prawicy miotał się za sejmową mównicą: „lewactwo” tu nam przyniosło jakiś durny projekt! Na nim wrażenia nie zrobiło, że podpisało się pod tym projektem 200 tys. osób. Nie zrobiło to wrażenia na posłankach i posłach PiS. Tylko posłanka od Hołowni, dawniej w PO, orędowała za referendum jako jedyną metodą zakończenia sporu.

Tylko że najpierw trzeba by zorganizować za zgodą władz referendum i wygrać je pod ostrzałem „obrońców życia”. Gdyby wygrali, spór trwałby dalej, gdyby przegrali – takoż. Spór by trwał i gdyby wygrali – wtedy protestowaliby zwolennicy prawa do wyboru. I gdyby przegrali – wtedy protestowaliby antyaborcjoniści. W Stanach w ostatnich dniach ten sam Sąd Najwyższy wydał dwa orzeczenia, dla konserwatystów spójne z sobą, dla demokratów – sprzeczne. Zakazał dostępu do bezpiecznej aborcji na szczeblu federalnym i potwierdził prawo do powszechnego dostępu do broni. W sytuacji gdy niemal codziennie niewinni Amerykanie, w tym dzieci, giną z rąk uzbrojonych po zęby współobywateli. Gdzie tu jest „obrona życia”?

W Stanach delegalizujący aborcję dopiął swego po wielu latach. Osiągnął cel, bo Trump swymi nominacjami zmienił układ sił w Sądzie Najwyższym, a republikanie poparli antyaborcyjną akcję chrześcijańskich fundamentalistów. Aborcja zawsze dzieliła amerykańskie społeczeństwo, ale nie była w centrum sporu politycznego. Gdy prawica dostrzegła, że ruch antyaborcyjny może być przydatny w kampaniach wyborczych, nie wahała się z tego skorzystać. Trumpizm jedzie na polaryzacji, aborcja dzieli Amerykanów tak samo ostro jak dostęp do broni.

U nas przeciwnicy praw kobiet mozolili się krócej, mając całkowite, jawne i bezkompromisowe wsparcie Kościoła i katolickiej prawicy. Gdyby projekt legalizujący aborcję kiedyś przeszedł w naszym parlamencie lub drogą referendum, wybuchłby prawicowy i kościelny raban. To jest spór nie do rozwiązania w społeczeństwach tak skłóconych i tak wzajemnie sobie nieufających jak polskie i amerykańskie. I dramat dla kobiet i ich bliskich, gdy z jakichś powodów nie chciałyby urodzić dziecka.

Zobaczmy, gdzie kobiety zdobyły prawo do aborcji. Zdobyły je w prawie wszystkich demokratycznych państwach europejskich, których mieszkańcy mają konstytucyjne i przestrzegane w praktyce prawa obywatelskie. Po drugie w państwach, gdzie religia traci wpływ na życie ludzi, a instytucje religijne są faktycznie oddzielone od instytucji państwowych, nie przenikają się z nimi, nie wspierają się wzajemnie.

W Stanach sytuacja jest inna niż w Europie. Państwo jest oddzielone od religii, lecz religie mają wciąż istotny wpływ na obywateli. Prezydenci przysięgają na Biblię, obejmując urząd; odwoływanie się do „prawa Bożego” przez polityków jest powszechne, bo wciąż zdobywają dzięki tej religijnej retoryce głosy wyborców. W Europie tacy politycy są rzadkością, bo tutejsze społeczeństwa są oddolnie zlaicyzowane i religijnie neutralne, jeśli nie obojętne.

To wynik nie jakiegoś spisku przeciwko chrześcijaństwu, tylko błędów i grzechów Kościołów i polityków z nimi współpracujących. Od czasów powojennych obywatele Zachodu znajdują zaspokojenie swych potrzeb duchowych i wspólnotowych poza dominującymi instytucjami religijnymi. Nie potrzebują ich, by żyć przyzwoicie. Nie chcą pouczania i kontroli ze strony ludzi i instytucji głoszących nauki moralne, których same nie przestrzegają. Świat bez „Boga” stał się możliwy i atrakcyjny. Osoby religijne dostrzegły, że wiara nie musi być praktykowana w tym czy innym Kościele, by była inspiracją w ich prywatnym życiu.

Z tych samych powodów Kościoły nie interesują polityków jako źródło poparcia wyborczego. Konfesyjne media chrześcijańskie są na marginesie debaty publicznej. Imperium Rydzyka w Europie Zachodniej nie mogłoby powstać, bo ani państwo, ani biznes powiązany z prawicą by takiego kuriozum nie wsparły finansowo i wizerunkowo, jak dzieje się u nas pod rządami Kaczyńskiego.

Na tym polega „wyjątkowość” Polski w demokratycznej Europie, że u nas historia wspólnymi siłami prawicy i katolicyzmu zamroziła proces oddolnej laicyzacji. Ten lód topnieje, ale powoli. Warunkiem zmiany jest realne rozdzielenie państwa od religii, a to wymaga woli politycznej demokratycznie wybranych władz. Dotąd jej brakowało, ale wydarzenia ostatnich lat – kościelna omerta dotycząca pedofilii i nachalne wykorzystywanie katolicyzmu do celów politycznych przez obóz Kaczyńskiego – tę wolę zmiany wzmocniły wbrew staraniom hamulcowych.

Jeśli nie będzie kataklizmu politycznego, np. wojny powszechnej, lub naturalnego, w okolicach połowy tego wieku Polska ulegnie oddolnej laicyzacji na wzór społeczeństw zachodnich. Kościół zejdzie do katakumb, politycy przestaną odwoływać się do katolicyzmu, nastąpią głębsze zmiany kulturowe, które pociągną zmiany prawne.