Płonne nadzieje węgierskie

Orbán wygrał wybory dzięki Putinowi. Tak może być i u nas z Kaczyńskim.

Zjednoczonej opozycji szło dobrze do agresji Rosji na Ukrainę. Okazała się „politycznym złotem”, bo Orbán wykorzystał ją ordynarnie, ale skutecznie. Przestraszeni Węgrzy uwierzyli, że tylko on, człowiek Putina w Unii Europejskiej, może im gwarantować bezpieczeństwo. A przy okazji nieprzerwany dostęp do rosyjskich kopalin. Gdyby Putin rzucił Zełenskiego na kolana, mogliby też wyrównać historyczne rachunki i ze wsparciem Rosji zacząć przygotowania do utraconych terenów w Ukrainie, Rumunii, Słowacji. Powiecie, że to niemożliwe? Putin z Ławrowem też zapewniali, że nie zaatakują Ukrainy.

Drogę do czwartej kadencji torowała Orbánowi generalna „deforma” ustroju demokratycznego. Zniszczenie wolnych mediów, samorządności, sądownictwa, społeczeństwa obywatelskiego, uczciwego systemu wyborczego. Na tym etapie był wzorem i przyjacielem Kaczyńskiego, bo PiS dążył do tego samego: zastąpienia demokracji jej atrapą. A dokładnie do stworzenia państwa pod pełną władzą jednej partii, czyli likwidacji demokracji wielopartyjnej. W tym celu PiS jak Fidesz dawał swoim dobrze zarobić w zamian za lojalność i posłuszeństwo wobec wodza narodu.

Kaczyński wykorzystał hasła i techniki populistyczne, kreując rzekomych wrogów i zdrajców Polski. Dla Polski pisowskiej jest nim najpierw Tusk, potem Grodzki, Trzaskowski, Sikorski. Dla orbanowskich Węgier – Soros i liderzy zjednoczonej opozycji. Wspólnym wrogiem jest Unia i Zachód. Do ich dyskredytacji obaj użyli przejętych mediów i całej machiny państwowej, nie zawracając sobie głowy protestami ulicznymi i zagranicznymi. Wykorzystali błędy i swary u przeciwników. W Polsce Kaczyński otrzymał wsparcie ultrakatolików, którzy tak jak on ulegli konserwatywnemu zaczadzeniu w patriotycznym kostiumie. Obu połączyła nienawiść do liberalizmu, konserwatywnego i lewicowego.

Sukces Orbána zachęci Kaczyńskiego do ofensywy, a polską opozycję zdemobilizuje do wspólnego działania politycznego. Prawie na pewno poszły się bujać marzenia o wspólnej liście. Demokraci – PO, Hołownia, lewica i ludowcy – pójdą do wyborów osobno lub w nieskutecznych małych przymierzach. Wejdą do parlamentu, ale rządzić będzie dalej Kaczyński, jego nominat albo Brutus, który dokona wewnętrznego puczu.

Zacznie się dekompozycja wewnętrzna, poszukiwanie sposobów przetrwania, które nie są całkowitą kolaboracją, ale pozwalają na deale z Kaczyńskim. Opozycja antydemokratyczna też będzie musiała na nowo przemyśleć strategię. Zarówno wśród demokratów, jak i konfederatów pojawią się szczury uciekające z tonącego okrętu.

Kolejna kadencja PiS czy Fideszu w połączeniu z efektem wojny w Ukrainie umocni tendencję autorytarną w obu krajach. Ludzie wybiorą konformizm i bezpieczeństwo (a właściwie jego obietnicę). Ponieważ jednak Europa to system naczyń połączonych ekonomicznie, czarne scenariusze nie muszą się spełnić lub będą postępowały nie za szybko. Tu jest wciąż szansa dla sił demokratycznych i dla Brukseli.

Demokraci po wyborach powinni współpracować jak najściślej w Sejmie, Senacie i Parlamencie Europejskim. Bruksela powinna egzekwować zasadę „fundusze za praworządność” i nie przymykać oczu na autorytarne ciągoty „suwerenistów”. Już dziś należy zacząć dyskusję, czy rządy autorytarne są do pogodzenia z członkostwem w Unii Europejskiej. W teorii nie są, a w praktyce? Tolerowanie orbanizmów i kaczyzmów, czyli fasadowych demokracji antyliberalnych, nie pomoże odzyskać wolnemu światu stabilności.