A jeśli Putin nie blefuje?

Gorączkowa dyplomacja jak dotąd nie złagodziła kryzysu wokół Ukrainy. Biden, Macron i inni liderzy zachodni gadają z Putinem przez telefon albo przy bardzo długim stole na Kremlu, a koncentracja wojsk przy granicy z Ukrainą i w Białorusi nie maleje.

Z Kijowa wyjeżdżają na rozkaz swych rządów dyplomaci i obywatele zachodni. Taki rozkaz to rzecz rzadka, potwierdzająca, że Zachód przewiduje atak rosyjski z północy, wschodu i południa na Ukrainę. Nawet jeszcze przed zakończeniem pekińskiej olimpiady zimowej, choć igrzyska mają być przecież światowym świętem pokojowej, a nie militarnej rywalizacji narodów.

Większość z nas nie wierzy, że naprawdę dojdzie do inwazji, że obie strony blefują i w końcu jakoś się dogadają, bo przecież nikt tu nie może wygrać. A co jeśli Putin nie blefuje? Jeśli nie blefuje, to zaatakuje. To nie musi być „blitz”, jak w czerwcu 1941 r., gdy hitlerowska nawała ruszyła na stalinowską Rosję. Mówią, że generałowie zwykle szykują się na poprzednią wojnę. Poprzednia wojna to w tym przypadku aneksja Krymu, atak na Gruzję i inwazja Afganistanu, czyli masowe użycie sił zbrojnych wobec państw, które w niczym Rosji nie zagrażały.

Dziś Moskwa ma inne opcje, na czele z zmasowanym atakiem cybernetycznym, paraliżującym ukraińskie elektrownie atomowe, sztaby dowodzenia, komunikację, media i transport, szpitale, sieci handlowe. Może po takim ataku wysunąć konkretne żądania – niczym terroryści po wzięciu zakładników – i zagrozić atakiem lotniczym, lądowym i morskim w razie ich niespełnienia. Może łączyć jedno i drugie w takiej skali, jaką uzna za konieczną, by wymóc posłuszeństwo Kijowa. Może dokonać „chirurgicznie precyzyjnych” uderzeń z powietrza na cele strategiczne w wybranych miastach.

Oczywiście Rosja powinna się liczyć, że taki scenariusz może zniszczyć niepodległą Ukrainę, ale zarazem skonsoliduje Zachód w jeszcze większym stopniu niż obecnie. W ramach tej konsolidacji NATO przyśle kolejne tysiące żołnierzy i sprzętu na flankę wschodnią i południową (Turcja, Grecja). Jeśli Putin chce odepchnąć NATO od tej flanki, to atak na Ukrainę przyniesie skutek odwrotny. Gdyby jednak zdarzyło się, że w tych okolicznościach dojdzie do bezpośredniej zbrojnej konfrontacji między siłami zachodnimi a Rosją, to zawiśnie nad światem groźba konfliktu globalnego, a jeśli konflikt nie zostanie zażegnany – groźba konfliktu nuklearnego.

Putin tego nie ukrywa – mówił niedawno publicznie, że choć wie, iż Zachód ma w sumie większe siły zbrojne niż Rosja, to Rosja ma broń atomową. Co gorsza, międzynarodowe porozumienia dotyczące redukcji arsenałów militarnych i nierozprzestrzeniania broni masowej zagłady nie są odnawiane zgodnie z oczekiwaniami społeczeństw. Tej zimy świat stąpa naprawdę po cienkim lodzie.

Słabo się robi na myśl o bombardowaniu Kijowa, Lwowa czy jakiegokolwiek miasta czy miejsca w Ukrainie. Podziwiamy patriotyczną determinację części społeczeństwa ukraińskiego do samoobrony, ale nie wiemy, czy przetrwałaby w obliczu ataku Rosji. Cieszy, że są Rosjanie odrzucający scenariusz siłowy, w tym byli żołnierze i weterani, którym w głowie się nie mieści wojna rosyjsko-ukraińska. Wiedzą, że skutki interwencji byłyby katastrofą w długoterminowych stosunkach między oboma narodami i Zachodem. Ale wiemy też, że Kreml nie liczy się ze społeczeństwem obywatelskim i prawem międzynarodowym, tylko kieruje się interesem obecnej rosyjskiej elity politycznej, siłowej i finansowej. Ma też poparcie w prorosyjskich kręgach na Zachodzie, które boją się nie wojny, tylko utraty korzyści handlowych.

Dla Polski wojna Rosji z Ukrainą to też czarny scenariusz o trudnych do wyobrażenia skutkach. Nie chodzi tylko o miliony uchodźców i zerwanie więzi ekonomicznych. Utrata niepodległości przez Ukrainę zmuszałaby Polskę do całkowitej redefinicji naszej polityki wschodniej, a na to nie mamy dostatecznych kadr, sił i środków zdolnych tego dokonać. Czy np. jesteśmy gotowi na przyjęcie i wsparcie ukraińskiego rządu na uchodźstwie?

W naszym interesie jest dyplomatyczne rozwiązanie kryzysu, a jeśli się nie powiedzie, to szykowanie się wraz z sojusznikami w NATO i UE na nową zimną (oby nie gorącą) wojnę, bo stalibyśmy się wtedy państwem przyfrontowym. Przedsmak tego, co by to mogło oznaczać dla naszych praw i swobód obywatelskich, mieliśmy pod tym względem na granicy polsko-białoruskiej, tylko że wówczas cała Polska byłaby strefą przygraniczną.