Boris w Warszawie

Są kłopoty w domu, wyskoczę do Warszawy. Wizyta premiera Johnsona w Polsce przebiega w podwójnie napiętej atmosferze politycznej. W Królestwie Johnson ciągle jest na cenzurowanym, bo zdemaskowano go jako kłamcę w sprawie „Partygate”, czyli zakrapianych imprezek bez maseczek i odstępu, w jego kancelarii podczas ostrego lockdownu, który sam narzucił. Powód może nie zagrażał bezpieczeństwu państwa, ale był potężną wpadką wizerunkową.

W końcu szanujący się szef rządu nie powinien uprawiać „kalizmu”: mnie więcej wolno niż milionom poddanych królowej Elżbiety. Brytyjczycy cenią sobie fair play, a tu sam ich premier zachował się nieuczciwie. Ta gra wciąż może Johnsona załatwić. Policja przesłuchuje imprezowiczów, przesłucha też premiera i jego żonę. Jeśli ustali, że zostało złamane prawo, w partii torysów wybuchnie bunt.

Nas w Polsce interesuje bardziej inne napięcie: na tle gry Putina z Zachodem wokół Ukrainy. Witając Borisa w Warszawie, szef polskiego rządu wielokrotnie podkreślał potrzebę jedności Zachodu w obronie pokoju, bezpieczeństwa i wolności. Odłóżmy na bok złośliwości. Choć wszyscy wiemy, że wkład jego rządu w jedność Zachodu, a zwłaszcza Unii Europejskiej, nie poraża, to akurat w sprawie Ukrainy Morawiecki ma rację i dobrze, że Johnson spotyka się u nas z premierem i prezydentem Dudą.

Wzmożenie dyplomatyczne obecnych władz naszego państwa to też pozytywny news, który przebił się do mediów światowych. Reaktywacja Trójkąta Weimarskiego z udziałem Dudy, Macrona i Scholtza również może cieszyć obserwatorów polskiej polityki zagranicznej pod zarządem PiS. Byle nie okazała się polityczną jętką jednodniówką. Do tego dochodzi wcześniejsza telekonferencja z prezydentem Bidenem i zagraniczne podróże ministra Raua w roli rotacyjnego szefa Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie.

Wszystko to nie pozwala jednak zapomnieć, że proces wychodzenia z marginesu sceny międzynarodowej kosztuje. Trzeba odejść od konfrontacyjnego języka Ziobry, byłej premierki Szydło czy samego Morawieckiego. Zaprzestać jakiejś niedorzecznej i nieczytelnej dla ważnych stolic zachodnich partyzantki w rodzaju „szczytu” liderów skrajnej prawicy europejskiej w tej samej Warszawie, która teraz gości czołowych polityków UE, a od czwartku Borisa „Brexit” Johnsona. Co by złego nie powiedzieć o breksicie jako policzku wymierzonym UE, to jednak Johnsona na „szczycie warszawskim” nie było.

Dziś azymut polityki brytyjskiej wskazuje na USA. Dla nas numerem jeden powinny być szczególnie dobre, może nawet specjalne i wyjątkowe stosunki z Brukselą, tak jak dla Brytanii stosunki z Waszyngtonem, ktokolwiek by nie mieszkał w Białym Domu. Zdrowa polityka zagraniczna (i wewnętrzna) polega na pielęgnowaniu dorobku poprzednich ekip rządzących i pokoleń obywateli, którzy je wybierali w wolnych wyborach. Zła – na antagonizowaniu swoich sojuszników w sprawach fundamentalnych (np. praworządności i wolności mediów), olewaniu wspólnie przyjętych zasad i konsekwencji ich naruszania, jak w przypadku Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego czy sporu z Czechami o Turów.

Morawiecki w obecności Johnsona przez wszystkie przypadki odmieniał słowo „Zachód”. Miał pewno na myśli przede wszystkim NATO, dobre i to, ale może zdobędzie się też na refleksję o unijnej polityce jego rządu. Dziś na wokandzie mamy politykę wschodnią. Większość ekspertów twierdzi, że PiS jej nie ma, a kryzys wokół Ukrainy też pisowską Warszawę zaskoczył.

Dlatego mimo ostrzeżeń rząd Morawiecki początkowo unikał zajęcia jasnego stanowiska i zaoferowania Kijowowi realnej pomocy. Może czekali na rozwój wypadków po stronie NATO. Teraz dołączyli, bo NATO nie uległo militarnemu szantażowi Putina. Dodatkowe kontyngenty żołnierzy amerykańskich i brytyjskich odkomenderowanych do Polski dla wzmocnienia wschodniej flanki NATO są sygnałem ostrzegawczym: nie blefujemy, a jeśli wy przestaniecie blefować i przystąpicie do poważnych i partnerskich rozmów, to uratujemy wspólnie pokój w Europie.

I to jest gra warta pochodni wolności od despotyzmu. Polska może w niej uczestniczyć z powodzeniem tylko w drużynie Zachodu, unijnej i natowskiej. Cokolwiek mówią nasi izolacjoniści z prawa czy z lewa, dla nas nie ma trzeciej drogi, między Wschodem z Zachodem. Taką mamy polityczną geografię.