Nowe Ordo bez agresji, czyli nadwiślański konserwatyzm

Życie prywatne innych mnie nie interesuje, chyba że ma zły wpływ na życie publiczne. Przykładem może być obłuda księży prowadzących podwójne życie, a wychwalających celibat. To samo dotyczy świeckich ultrakonserwatywnych prawników, którzy chcieliby zakazać rozwodów, a sami wnoszą pozwy rozwodowe. I uzdrawiać moralność jednostek i społeczeństw, a sami są uwikłani w afery obyczajowe.

Do niedawna budzili u niektórych strach, bo po 2015 r. tacy prawnicy zdobyli wpływ na politykę, edukację, ustawodawstwo i wymiar sprawiedliwości. Teraz budzą zasłużone zażenowanie i śmiech.

Nic tak nie podważa wiarygodności przekazu jak przyłapanie jego autorów na czymś, co zaprzecza jego treści. Nie da się obronić dwójmyślenia, że my możemy wchodzić innym do łóżka, a wam wara od zaglądania do naszych, kiedy media trąbią o aferze obyczajowej i rozłamie na jej tle w tej ultrakatolickiej firmie prawniczej. Rozłamowca zapowiedział, że utworzy nową placówkę, też „konserwatywną”, ale bez agresji. Tylko że takich ekspozytur mamy dziś w bród. Powstają, bo liczą na podobne kariery i profity. Pod hasłem konserwatyzmu, ale głównie właśnie wojującego.

Ten nasz nadwiślański konserwatyzm ma niewiele wspólnego z klasycznym. Uległ skrajnie prawicowej deformacji. Między retoryką a praktyką iskrzy w nim podobnie jak w instytucjonalnym Kościele. Rozłamowiec wyznaje w przypływie szczerości, że jeśli konserwatyzm propagować będą tylko osoby z wieloletnim stażem małżeńskim i praktykujący katolicy, to są skazani na porażkę we współczesnym społeczeństwie. I ma rację. Obłudę trudno zamaskować w sprawach obyczajowych. Obłudnik zdemaskowany traci moc perswazji.

W Polsce po 2015 r. konserwatyzm został sprowadzony do ideologii wojny kulturowej z „lewactwem” i liberalizmem. Taka wersja to import z USA, gdzie dominuje chrześcijańskie sekciarstwo, a religię prawica wykorzystuje do mobilizowania poparcia politycznego w walce z siłami liberalnymi i demokratycznymi. Skandale obyczajowe są narzędziem dyskredytacji konkurentów także we własnym obozie, a że sprawy łóżkowe budzą zainteresowanie szerszej publiki, to wypierają z konserwatywnej agendy tematy mniej emocjonujące, jak choćby zadłużanie państwa, budżet wojskowy, skala interwencjonizmu rządowego, skuteczne sojusze międzynarodowe.

Takie tematy nie dają klikalności, nie robią milionowych zasięgów, więc ultrakonserwatyści typu nadwiślańskiego grzeją tematy obyczajowe i kulturowe: LGBT, małżeństwa osób tej samej płci, aborcja, „cnoty niewieście”, rzekomy terror wielokulturowości i poprawności politycznej, śmiertelne zagrożenie dla chrześcijaństwa ze strony ateizmu i islamu, katolicyzm jako dusza państwa i nie tyle busola, ile pancerz społeczeństwa, które chce przeżyć pod ciosami „lewaków”. To się u nas lepiej sprzedaje. Ceną jest utwierdzanie błędnego przekonania, że inny konserwatyzm nie jest możliwy.

Otóż jest możliwy i nazywamy go zwykle liberalnym. To konserwatyzm, który nie chce żadnych rewolucji, nawet konserwatywnych, ani zawracania Wisły kijem, zwłaszcza jeśli jest nim przymus partyjny i państwowy. Dla liberalnego konserwatyzmu to już jest despotyzm, któremu należy się przeciwstawić w imię obrony praw jednostki. Bez zaglądania ludziom do łóżek i prawienia morałów. Taki konserwatyzm popiera zmiany, gdy czas do nich dojrzał. Dlatego brytyjscy torysi zgodzili się na depenalizację homoseksualizmu, legalizację małżeństw osób tej samej płci, na legalną i bezpieczną aborcję.