Co z tą Rosją?

Putin naprawdę zagraża pokojowi, a Polska znów nie ma nic do gadania. Nikt na Zachodzie nie chce umierać za Warszawę, gdy Warszawa sama powtarza, że da sobie radę, i wywija tekturową szabelką. W godzinie prawdy okaże się, na co możemy liczyć ze strony Brukseli i Waszyngtonu.

Godziną prawdy będzie napaść Rosji na Ukrainę. Żeby do tej wojny nie doszło, trzeba jedności i koordynacji po stronie Zachodu. Polska mogłaby mieć tu sporo do zaoferowania w sensie wywiadowczo-logistycznym, ale została zepchnięta na margines wskutek pisowskiego awanturnictwa pod hasłem: nikt nam nie będzie mówił, co mamy robić, bo sami wiemy to najlepiej.

Kluczowe słowo to „sami”. Suwereniści w służbie Kaczyńskiego, Ziobry i Dudy robią wiele, by Zachód nie mógł traktować ich jako poważnych i spolegliwych partnerów w robocie dyplomatycznej, więc do stołu w żadnym „formacie” nie zaprasza nas do rozmów na temat Rosji, a tym bardziej do negocjacji z Putnem. To bardzo groźne, bo w przypadku wojny też możemy zostać „sami”. Mało prawdopodobne, by rosyjskie tanki ruszyły na nasz kraj, ale masowa inwazja za naszą granicą z Ukrainą to zagrożenie i dla nas, bo jesteśmy przecież na wiele sposobów z nią związani interesami i wartościami.

Putin gra twardo, bo wie, że Zachód to cywilizacja demokratyczna, gdzie wspólne działanie uciera się długo i nie zawsze się udaje. Szantaż w postaci stutysięcznych „manewrów” przy granicy z Ukrainą, a tym bardziej uderzenie bezpośrednie, daje Putinowi przewagę. Dlatego gra Zachodu z Kremlem jest ryzykowna i trudna. Zachód wie, że jego społeczeństwa nie chcą wojny i będą skłonne bardziej do ustępstw niż do jej poparcia. Ukraina nie jest członkiem NATO, etos trzech muszkieterów nie ma tu zastosowania.

Biden na tę twardość Putina nie ma dobrej odpowiedzi. Co gorsza, ma do rozwiązania wiele problemów we własnym kraju, a szanse marne. Oficjalnie liczy na „deeskalację” napięcia drogą dyplomatyczną, a jak się zachowa w przypadku inwazji na Ukrainę, Bóg jeden wie, bo chyba nawet nie on sam. Każda opcja jest zła: „monachijska” oznacza utratę zaufania państw bałtyckich i demokracji w Europie postsowieckiej.

W praktyce byłaby to kapitulacja i zgoda na rosyjską neoimperialną doktrynę „bliskiej zagranicy” jako nienaruszalnej strefy wpływów Kremla. Na pewno miałaby ona objąć Ukrainę. Czy i kiedy także Polskę, państwa bałtyckie i kaukaskie, to zależy od determinacji obu stron, ale też od dalszego biegu wydarzeń po stronie Zachodu, gdzie politycy i stratedzy muszą sobie zawracać głowę zasadami praworządnej demokracji. Biden np. musi skonsolidować swój obóz polityczny przed wyborami do Kongresu i prezydenckimi. Jeśli Trump i trumpiści wróciliby do władzy, obecna polityka wschodnia Waszyngtonu ległaby w gruzach. Putin nie musi się martwić wyborami. Wie, że on albo jego awatar będą wygrywać, jak długo zechcą.

Pozytywnego dla nas przełomu nie ma więc co oczekiwać, raczej dalszego przeciągania liny w nerwowym oczekiwaniu Zachodu, czy Putin wejdzie na Ukrainę. Nikt nie uwierzy, że koncentracja wojsk nad jej granicą to zwykłe ćwiczenia. Rosja to ogromny kraj, manewry mogą sobie urządzić na Syberii. Skoro wybrała gorącą granicę, za którą separatyści usiłują ze wsparciem politycznym i militarnym Rosji oderwać część niepodległego państwa ukraińskiego drogą wojny domowej, to chce osiągnąć swój cel presją i szantażem na niespotykaną dotąd skalę. Jest się czego bać i w Ukrainie, i u nas, i na Zachodzie. A czasu, by znaleźć odpowiedź na pytanie, co z tą Rosją, zostało niewiele.