Opozycja, czyli „rak”

Gdy koalicja trzeszczy, Kaczyński sięga po metaforę onkologiczną. To chwyt na poziomie najgrubszego populizmu. Cios na oślep, bez refleksji, że może zaboleć cierpiących na prawdziwego raka i ich bliskich.

Jaki rak toczy państwo i politykę od sześciu lat, widzi każdy, kto ma oczy do patrzenia. Mówił o tym wprost i dosadnie Donald Tusk w ważnej piątkowej rozmowie z Katarzyną Kolendą-Zaleską. Tym rakiem nie jest opozycja, tylko autorytarne zapędy obozu obecnej władzy, skupionej przede wszystkim na własnych interesach politycznych i materialnych.

Pamiętamy, jak po wygranych w 2015 r. wyborach Kaczyński wyskoczył z „pakietem demokratycznym”, proponując przegranym święty spokój w zamian za przyzwolenie na status wasalny. Jeśli tylko nie będą się wtrącali do rządzenia, jeśli złożą rączki w małdrzyk i buzię w ciup – tak jak koncesjonowane stronnictwa „sojusznicze” PZPR, „przewodniej siły narodu”, w Sejmie PRL – to nikt im mikrofonu na Wiejskiej nie wyłączy.

Przegrani nie dali się zwasalizować. Jako sejmowa opozycja przetrwali zmasowaną kampanię nienawiści, stanęli na nogi po świetnym wyniku Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich, a także wskutek serii afer, w które uwikłani są prominenci obecnej władzy, i wskutek serii protestów przeciwko dysfunkcjonalnym rządom.

Poświęćmy chwilę uwagi funkcjonowaniu w społeczeństwie słowa „rak”. Nazywając opozycję prodemokratyczną „rakiem”, prezes chciał ją skojarzyć z czymś, co wciąż budzi w ludziach strach. Na tej samej zasadzie sięgnął po skojarzenie epidemiologiczne, gdy straszył uchodźcami jako rzekomymi roznosicielami zabójczych zarazków. To miało nie tylko wywołać strach, ale też odczłowieczyć „nienaszych”. A przeciwników politycznych zdyskwalifikować jako „kanalie”.

Prócz strachu niektórzy ludzie dotknięci onkologiczną chorobą odczuwają też wstyd, jakby to była ich wina lub – a mogą to usłyszeć nawet z ambony – kara za grzechy. Za tym może iść kolejna rzecz budząca trwogę: izolacja społeczna. Taka, jaka spotykała w dawnych czasach chorych na dżumę czy trędowatych. W polityce nazwanie opozycji rakiem, który tę politykę toczy, oznacza dążenie do wykluczenia i eliminacji oponentów. To zabieg o tej samej funkcji, jaką pełniła żółta gwiazda, szkarłatna litera, szpiczasta czapka hańby. Jego skutkiem jest eliminacja, bo przecież raka się wycina.

Parlament bez opozycji to dużo gorzej niż parlament z opozycją bezsilną wobec arytmetycznej przewagi partii rządzącej solo czy w koalicji. Bezsilni przegrają w głosowaniach, ale przynajmniej mogą tłumaczyć z mównicy, czemu są przeciw projektom ustaw rządowych i polityce rządzących. Siła bezsilnych to mówienie prawdy. Gdy zostaną z parlamentu wycięci, niepodzielnie zapanuje propaganda, czyli lukrowanie i kłamstwo.

Kaczyński ma kłopot z Ziobrą i Gowinem, ale atakuje opozycję Budki, Kamysza i Biedronia. Dziś wszędzie huczy po haniebnym ataku Pawłowicz na dziecko transpłciowe i na szkołę, która staje po jego stronie; huczy po wyroku na byłego senatora PiS za znęcanie się nad psem, a co dopiero po ujawnieniu skutków „charyzmy” Obajtka. Tymczasem Kaczyński dalej prawi kazania o nicości moralnej swych przeciwników politycznych.

Prezes i wicepremier lubi się kreować na obrońcę wiary katolickiej i Kościoła, więc trzeba mu przypomnieć z Ewangelii o tych, co widzą drzazgę w oku bliźniego, ale nie widzą belki we własnym. Grzech obłudy, czyli podwójnych standardów, jednych dla siebie i swoich, innych dla reszty, nie jest śmiertelny, lecz w sferze polityki dewastuje zaufanie do władzy. Bez zaufania szerszego niż tylko we własnym żelaznym elektoracie nie da się skutecznie rządzić. Pozostaje wtedy eskalacja przymusu i przemocy, albo zmiana tonu i treści polityki, która nie ma szerszego i szczerego poparcia.

Pozyskanie Kukiza czy części lewicy i przerzucanie odpowiedzialności na opozycję czy Brukselę za własne błędy i zaniedbania nie zażegna tego kryzysu wiarygodności . Polityczny lekarzu, ulecz najpierw swoją własną politykę.