Wicepremier Kaczyński prawie jak marszałek Piłsudski

„Prawie” czyni różnicę. Jednak są psychiczne podobieństwa między późnym Kaczyńskim a późnym Piłsudskim. Niekoniecznie pozytywne i optymistyczne. Ale frapujące, bo coś w tym jest, że Kaczyńskiego nazywają czasem naczelnikiem Polski. Formatu i dorobku nierównego, lecz obaj z podobnym poczuciem swojej wyjątkowej misji historycznej.

Jak się w roli wicepremiera bez teki i szefa komitetu bezpieczeństwa ustawi Jarosław Kaczyński? Wiadomo, nie ma czego roztrząsać. Nie tytuł czy ranga mają tu znaczenie, tylko sama kooptacja, zaburzająca radykalnie i tak chwiejną równowagę w ekipie pod formalnym kierownictwem Morawieckiego. Po zwycięstwie Ziobry w targach koalicyjnych Kaczyński musiał wychynąć z bunkra przy Nowodworskiej vel Nowogrodzkiej.

Tego oczekiwała opozycja, ale jej prawdziwym sukcesem byłoby przejęcie przez Kaczyńskiego obowiązków premiera. To byłoby uczciwe postawienie sprawy: cała władza, pełna odpowiedzialność.

No tak, ale Kaczyński nie ma już dawnej żywotności, za to ma wciąż duży elektorat negatywny, jak Tusk, który wiedząc o tym, nie pcha się do czynnej polityki w Polsce. Pan Kaczyński nie ma prezencji lidera ani tego, co nazywa się gravitas, naturalnego autorytetu ponad podziałami. Daleko mu do Tuska czy Mazowieckiego, Chrzanowskiego czy Olszewskiego.

Nie napisał samodzielnie jednej książki wykładającej jego doktrynę. Nie ma takiej doktryny, wyżywa się w przemówieniach i wywiadach, ale udzielanych zwykle mediom mu przychylnym, czyli niezmuszającym go do intelektualnego wysiłku. Nie jest politykiem jednoczycielem, przywódcą na czas wielkich wyzwań. Za to jest politycznie chytry i specjalizuje się w grach taktycznych, mających go chronić przed wewnętrznym puczem, który rozbiłby jego obóz polityczny nieodwracalnie.

Nie ma zasług ani charyzmy Piłsudskiego, choć daje do zrozumienia, że chce odegrać podobną rolę w historii Polski. Dziś jego polityka może się kojarzyć z polityką Marszałka z epoki sanacyjnej, po zamachu majowym – coraz bardziej autorytarną, a po jego śmierci faszyzującą. Kaczyński, jak Piłsudski, wydaje się wierzyć, że to na jego barkach spoczywa los Polski, a gdy go zabraknie, Polska zginie. To wewnętrze przeświadczenie ma uzasadnić i usprawiedliwić jego politykę w jego własnych oczach i w oczach jego adiutantów.

W monumentalnej biografii Piłsudskiego prof. Andrzej Garlicki przytacza fragment wywiadu, jakiego Marszałek udzielił dawnemu przyjacielowi, historykowi Arturowi Śliwińskiemu, w 1931 r., na cztery lata przed śmiercią. „Nigdy nie byłem systematyczny i nigdy żaden system mną nie kierował. W życiu moim wielką rolę odgrywała inwencja. Mam szaloną inwencję. Mam także niesłychany upór w pracy myślenia. O jednej i tej samej sprawie mogę bez przerwy myśleć kilka lat i po upływie lat kilku znowu do niej powrócić. Jestem wierny swoim myślom. Co postanowię, to doprowadzę do skutku, choćbym na ten skutek musiał bardzo długo czekać. Ja się nie zrażam tym, że czekać trzeba, i umiem czekać. (…) Ja nie odgaduję przyszłości, ale patrząc w przyszłość, robię zimny obrachunek”. Wypisz wymaluj – to Jarosław Kaczyński. Przynajmniej w swoim i swego otoczenia mniemaniu.

Garlicki pisze, cytując z rozmowy Piłsudskiego ze Śliwińskim, że trzy postacie składały się na psychiczne rusztowanie osobowości Naczelnika. „Panicz z Zułowa [czyli on sam u początku kariery], Sakja-Muni – orientalny mędrzec, rozmyślający o wszystkim bez namiętności, zimny, przenikliwy, niedający się niczemu zbić z tropu, świadomy, że to, co na jednym polu jest złem, na innym staje się dobrem – i po trzecie naczelny wódz, geniusz walki.

W sporach, które między sobą prowadzą te trzy symboliczne postaci, wyjęte jakby z Wyspiańskiego czy Malczewskiego, nie ma zwycięzcy i zwyciężonego. A w ostatnich latach życia Piłsudski coraz mniej słuchał żywych ludzi, zapadał się w siebie, monologował, bił pięścią w stół, a nawet krzyczał. I tak mogą też wyglądać ostatnie lata przywództwa Kaczyńskiego.

Fatalne konsekwencje jego uporczywego woluntaryzmu są dziś dla jego fanów wciąż ceną wartą zapłacenia, aby pozostał on możliwie jak najdłużej zwornikiem obozu politycznego, który sformował i stara się utrzymać. Nieważne, jak ten obóz postrzega niepisowska większość społeczeństwa; ważne, by władzę utrzymać jak najdłużej i nawet po jej utracie zachować wpływ na bieg wydarzeń.

To się prawdopodobnie nie uda. Podobnie jak śmierć Piłsudskiego – odejście Kaczyńskiego nasili autorytarne zapędy jego obozu albo przyspieszy jego dekompozycję. Zderzy się on z politycznymi ambicjami skrajnej prawicy z jednej strony, a z drugiej z protestami obywatelskimi przeciwko tym zapędom. Pogorszenie się sytuacji ekonomicznej, społecznej i międzynarodowej osłabi obóz władzy. Tym bardziej że „Polacy – mówił Piłsudski w rozmowie ze Śliwińskim – mają w sobie instynkt wolności. Ten instynkt ma wartość i ja tę wartość cenię. W Polsce nie można rządzić terrorem. To nie pójdzie”.

Tak, mówił to po zamachu majowym i w trakcie procesu brzeskiego wytoczonego na jego rozkaz opozycyjnym posłom PPS i lewicowym ludowcom, więc dodał od razu: „Ja mogłem sobie na wiele pozwolić i korzystałem z tego, bo chciałem Polaków czegoś nauczyć. Tego nie potrafiłby nikt inny. Ale instynktu wolności nie można zabijać i zabić go się nie da”.