Polski trumpizm atakuje

Nominacja Przemysława Czarnka na ministra oświaty i nauki to forpoczta pisowskiej „walki o duszę Polaków”. Skoro ministrem rządu RP może być jawny homofob i przeciwnik równych praw kobiet, który uważa, że feminizm jest walką z rodziną, a kobietę widzi przede wszystkim w roli rozpłodowej, to nie miejmy złudzeń.

Idzie wielka „pieriekowka dusz”, polska wersja trumpizmu w nacjonalistyczno-katolickim opakowaniu. Polem doświadczalnym będą szkoły i uczelnie, a królikami uczniowie i studenci. Nie zazdroszczę rodzicom, nauczycielom, wychowawcom i pracownikom akademickim, którzy odmówią udziału w takim przekuwaniu polskiej duszy na pisowską.

Widzieliście nieszczęsną „debatę” Trumpa z Bidenem? Kto życzy dobrze amerykańskiej demokracji konstytucyjnej, nie może mieć wątpliwości, że jest ona nie tylko w kryzysie, ale i w śmiertelnym zagrożeniu ze strony autorytaryzmu. To samo czeka nas w Polsce.

Co to jest „trumpizm”? To nie jest spójna koncepcja czy doktryna, tylko jedna wielka chaotyczna improwizacja. Worek, do którego Trump wrzuca wszystko, co mu pasuje w danym momencie do ataków na przeciwników. Trump usiłuje rządzić tweetami, aby utrzymać poparcie swych wyborców.

Nie ma pomysłu na politykę zagraniczną ani wewnętrzną, ma przeświadczenie, że wie najlepiej, i to wystarczy jako tytuł do sprawowania wciąż najważniejszego urzędu na planecie. Zasadą jego rządów jest woluntaryzm, niszczący lub ignorujący wszelkie prawne zapory, broniące państwa przed uzurpacjami, nadużyciami i pychą jedynowładztwa.

Praktyczne skutki są opłakane: rozpad więzi społecznej, utrata wiary w demokrację, we władcze kompetencje prezydenta i w patriotyzm wokół konstytucji; chaos w stosunkach z tradycyjnymi sojusznikami i potęgowanie napięć w stosunkach z rywalami USA na scenie międzynarodowej. Z roli skutecznego „policjanta świata” Ameryka stacza się do roli „chorego człowieka” Zachodu.

Co z tego? Trump, najgorszy prezydent amerykański w czasach współczesnych, nadal uważa, że jest prezydentem najlepszym, który uczynił Amerykę znowu wielką. Jeśli ktoś w jego otoczeniu ma uwagi krytyczne do stylu i treści jego prezydentury, wylatuje z roboty lub składa dymisję. Jego fanom nic nie psuje humoru i nie zmusza do refleksji: wszelka krytyka jest odrzucana jako spisek przestraszonych elit, sypanie piasku w szprychy dyliżansu Trumpa przez „lewaków” na ulicach, w mediach, na uczelniach i w parlamencie.

Kult Trumpa wszedł w fazę kultu jednostki. Narcyzm, nepotyzm, matactwa podatkowe, skandale obyczajowe, niejasne stanowisko w sprawie bojówek białych rasistów, podejrzane kontakty i mętne interesy, niespełnianie obietnic, fałszywe diagnozy problemów i nietrafione prognozy – to wszystko w oczach sprzymierzeńców Trumpa nie ma znaczenia, nie przeszkadza im, nie dyskwalifikuje do roli szefa państwa. Nawet to, że Trump zaraził się covidem, w którego istnienie powąpiewał, wraz z milionami swych entuzjastów, nie zmusi ich do przemyślenia sprawy pandemii.

Wiele z tego bigosu odnajdziemy w Polsce. Nie trzeba nazywać się trumpistą, by podzielać poglądy Trumpa. Trumpizm to postawa, stan umysłu: niechęć lub nawet nienawiść do demokracji, do zasady praworządności, do organizacji międzynarodowych, na czele z UE. Z drugiej strony to przyzwolenie na rządy silnej ręki, kult przywódcy traktowanego jako nieomylna wyrocznia i stojącego ponad prawem. Podobnie jak Trump polscy trumpiści grają cynicznie religią, wykorzystując – niestety za jego przyzwoleniem – Kościół i ideologię katolicką do gry politycznej.

Są dwa wyjątki: nie ma wśród polskich trumpistów orędowników państwa Izrael ani poparcia dla ochrony praw osób LGBT i innych mniejszości, np. ukraińskiej czy niemieckiej. Trump flirtuje z Latynosami, stara się o poparcie Afroamerykanów. To drugie w Polsce nie ma znaczenia, bo nie mamy znaczących mniejszości latynoskiej czy afrykańskiej. Ale już w kwestii muzułmanów i imigrantów zbieżność powraca.

W Polsce utrwala się stereotyp „wojny kulturowej” jako klucza do wyjaśnienia obecnych podziałów i konfliktów na tle polityki „zjednoczonej prawicy”. Sam czasem używam tego terminu, ale z coraz mniejszym przekonaniem. Zamazuje on bowiem istotę sprawy. „Wojna” wywołuje wrażenie, że są jakieś dwie armie walczące ze sobą na otwartym polu, z mniej więcej równymi szansami na zwycięstwo. „Kulturowa” ma oznaczać, że zderzają się z sobą dwie „kultury”, dwa systemy wartości, dwa obrazy rzeczywistości i że tylko jeden może być prawdziwy, a ten prawdziwy powinien panować całkowicie i bez wyjątków.

I to jest prawdziwy opis w odniesieniu do trumpistów, ale nie w odniesieniu do ich krytyków i przeciwników. „Antytrumpiści” są o wiele bardziej zróżnicowani politycznie, ideowo, etycznie itd., niż sądzą lub wmawiają ludziom trumpiści. Sednem sporu między nimi a mentalnymi trumpistami są prawa człowieka i wolności obywatelskie i to o nie toczy się spór i walka. Trumpiści chcieliby je ograniczyć, a nawet zlikwidować jako „idiotyzm” wymyślony na lewicy. Przeciwnicy trumpizmu bronią praw człowieka jako wielkiej zdobyczy czasów nowożytnych.

Dziś nie mamy w Polsce do czynienia z „wojną kulturową”, tylko z ofensywą prawicy typu Trumpa na prawa człowieka i obywatela. Nie wiadomo, jak się ta ofensywa skończy, czy atak na demokrację się powiedzie, ale nie dajmy sobie wmówić, że konflikt wywołali i podgrzewają obrońcy praw człowieka. Masowe protesty opozycji i obywateli w USA i Polsce są reakcją na autorytaryzm, jaki wyłania się z mgły kłamstw, aburdów i nikczemności pod rządami Trumpa i Kaczyńskiego.