Czy Andrzej Duda wygrał uczciwie?

Przybywa wątpliwości, które mogą podważać zwycięstwo prezydenta. Nie chodzi o frustrację przegranych, tylko o sprawdzenie, czy nie ma podstaw do ponownego głosowania. Choćby z powodu niespełnienia warunku, że każdy obywatel RP ma prawo do wzięcia udziału w wyborach wszelkiego typu, także prezydenckich.

Tymczasem już krąży petycja międzynarodowej organizacji Avaaz do Państwowej Komisji Wyborczej o ponowne głosowanie z powodu możliwego sfałszowania wyniku wyborów 12 lipca. Podpisało się pod nią ponad 80 tys. osób.

Rzeczywiście wolno zapytać, czy np. wszyscy chętni przebywający poza Polską mogli skorzystać z przysługującego im prawa do głosowania, skoro w internecie roi się od relacji o nieprawidłowym działaniu niektórych komisji.

Odwołam się do metafory piłkarskiej. Wyobraźmy sobie mecz dwóch drużyn, w którym sędzia zachowuje się nie jak arbiter, ale dwunasty zawodnik jednej z nich. Czy w takich okolicznościach zwycięstwo tej drużyny, którą wspiera sędzia, uznamy za uczciwe?

W naszym przypadku arbitrem powinno być bezstronne państwo. Tymczasem w kampanię prezydenta Dudy zaangażował się aparat państwowy, włącznie z dygnitarzami rządowymi i mediami publicznymi. Jacek Nizinkiewicz napisał w „Rzeczpospolitej”, że gdyby nie propaganda TVP, Duda nie miałby szans na reelekcję.

Na wątpliwości dotyczące wyborów prezydenckich zwraca uwagę raport Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, której przedstawiciele monitorowali ich przebieg. Czytamy w nim, że „obywaj kandydaci mogli swobodnie prowadzić kampanię, jednak ogólna wrogość, groźby wobec mediów, retoryka nietolerancji oraz przypadki nadużyć zasobów państwowych umniejszyły całości procesu”.

Raport zaznacza – a to bardzo ważne z punktu widzenia pytania o uczciwość – że „premier Morawiecki w ramach pełnienia swojej oficjalnej funkcji odwiedził ponad 80 miast w kraju, składając obietnice rozdzielenia funduszy publicznych, rozdając uroczyste symboliczne kartonowe czeki. Spowodowało to zatarcie granic pomiędzy państwem a partią i stworzyło nieuzasadnioną przewagę dla Prezydenta ubiegającego się o reelekcję”.

Niepokoi także pod tym względem artykuł prof. Macieja Kisilowskiego w „Gazecie Wyborczej” z 14 lipca. Autor, prawnik i wykładowca Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Wiedniu (usuniętego z Budapesztu pod naciskiem obecnych władz węgierskich), stawia tezę, że głosowanie 12 lipca urągało „podstawowym standardom konstytucyjnym i międzynarodowym” na tyle, że „wynik nie daje zwycięzcy – czyli prezydentowi Dudzie – demokratycznego mandatu do rządzenia”.

Kisilowski dodaje, że Duda i Kaczyński „wiedzą doskonale, że w uczciwych wyborach przegraliby z opozycją sromotnie”. Ostrzega, że „brak oburzenia na skrajną nieuczciwość wyborów prezydenckich jest dowodem, jak zaawansowani jesteśmy na naszej drodze do autorytaryzmu”.

Nie przesądzam, czy Kisilowski ma rację. Niech się wypowiedzą eksperci prawa konstytucyjnego i wyborczego. Ale wątpliwości są na tyle poważne, iż nie wolno nam ich pominąć milczeniem. Nie ma innej drogi do złagodzenia obecnego sporu o Polskę niż merytoryczna debata, analiza faktów i wyważenie racji.

Oczekują tego nie tylko wyborcy Rafała Trzaskowskiego, ale też wszyscy obywatele, którym leży na sercu dobro ojczyzny. Demokratyczne i praworządne państwo nie może być stroną w sporze politycznym, bo wtedy przestaje być demokratycznym i praworządnym państwem wszystkich obywateli o równych prawach.