Emilewicz na ambonie. Kościelna instrukcja wyborcza

Minister „zjednoczonej prawicy”, wschodząca gwiazda obecnej władzy, ubogaciła uczestników pielgrzymki biznesu przemówieniem z ambony w jasnogórskiej kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej. Tej samej, w której bp Długosz bił niedawno pokłon dwóm innym członkom rządu, bez skrupułów zestawiając ich ze świętymi ewangelistami.

Te zdarzenia po raz enty obalają deklaracje Kościoła w Polsce, że nie angażuje się w politykę i kampanię wyborczą po stronie PiS. Czy jasnogórscy paulini zaprosiliby na ambonę choćby Kosiniaka?

Póki księża na wszystkich szczeblach, wraz z niektórymi biskupami, działaczami katolickimi i mediami kościelnymi, nie przestaną suflować wiernym, na kogo mają głosować, oficjalne deklaracje o kościelnej apolityczności są śmiechu warte. Gorzkiego śmiechu, bo podług nauki społecznej Kościoła księża rzeczywiście nie powinni się mieszać do polityki, szczególnie w państwach demokratycznych.

Tak, w USA też się czasem mieszają, ale wywołuje to od razu protesty samych katolików. U nas, odkąd do władzy doszedł poseł Kaczyński, schizofrenia się zaostrzyła. Deklaracje sobie, życie sobie. Zapanował niepisany pakt PiS-Kościół o wzajemnej pomocy i nieagresji. Obie strony czerpią z niego tyle korzyści, że na razie nic mu nie zagraża, nawet gdyby Duda przegrał.

Tylko że nad naszą sceną polityczną kłębi się coraz gęstsza mgła niepewności, a kto wie, czy nie wynurzą się z niej jacyś rycerze apokalipsy? Więc Kościół się oddolnie i odgórnie rozpolitykował. Kogo ma wesprzeć? Oto jest pytanie.

Jak wydać instrukcję, a zarazem jej nie wydać, aby nie narazić się na zarzut, że Kościół sam nie przestrzega własnych deklaracji o swej apolityczności? Próbą wyjścia z dylematu jest pouczanie, na kogo katolicy NIE powinni głosować, ale w taki sposób, by jednak zasugerować im, na kogo głosować powinni. Dobry przykład znajdziemy na stronie Katolickiej Agencji Informacyjnej.

Autor tej instrukcji wyborczej zaczyna od powtórzenia oficjalnej zasady, że Kościół nigdy nie będzie wskazywał po imieniu, których kandydatów czy partie polityczne popiera, ale musi przypomnieć wierzącym, żeby się zorientowali w ich programach wyborczych, aby potem podjąć dojrzałą, a nie tylko emocjonalną decyzję. Nic dodać, nic ująć.

Ale kłopot polega tu na tym, że zasadniczym papierkiem lakmusowym ma być stosunek kandydata czy partii do aborcji, in vitro, małżeństw homoseksualnych i innych kwestii tego typu. To bardzo wybiórcze podejście. Bo przecież kandydaci mówią też w programach i na wiecach o innych rzeczach.

Na przykład o tym, jak ma wyglądać praworządność, kwestia równych praw wszystkich obywateli, nasze relacje z Unią Europejską, dobre rządzenie, zdrowa gospodarka, sprawiedliwość społeczna, skuteczna walka ze skutkami pandemii. Co więc ma robić katolik, który zgadza się z poglądami w tych sprawach kandydatów i partii mających inne zdanie niż przedstawiciele Kościoła na temat aborcji, in vitro, związków partnerskich, a nawet małżeństw homoseksualnych? W końcu wybory są przede wszystkim domeną polityki, a nie plebiscytem światopoglądowym. Jedni wybiorą według kryteriów o. Tasiemskiego, inni odróżnią domenę sacrum od sfery profanum, bo wolą ich nie mieszać.

Odrzucą skrajności, pójdą drogą pośrednią. Bo np. mają w rodzinie lub wśród znajomych geja czy lesbijkę i wiedzą z własnego doświadczenia, że to tacy sami ludzie jak oni, niektórzy nawet chodzą do kościoła. Świat ludzkich pragnień i wyborów jest bardziej skomplikowany niż ideologie polityczne i religijne. Można być wierzącym gejem konserwatystą i wierzącym gejem progresistą. Można być przeciwnikiem aborcji, a zarazem popierać prawo kobiety do wyboru, czy i kiedy chce urodzić dziecko. Można wierzyć, a nie chodzić do kościoła na znak sprzeciwu wobec niechrześcijańskich słów i czynów ludzi Kościoła.

Pamiętamy instrukcję wyborczą bp. Michalika z początków naszej demokracji: „Nieraz mówię i nadal będę powtarzał: katolik ma obowiązek głosować na katolika, chrześcijanin na chrześcijanina, muzułmanin na muzułmanina, żyd na żyda, mason na masona, komunista na komunistę, każdy niech głosuje na tego, którego sumienie mu podpowiada”. 30 lat później wielu katolików się do niej zastosuje. Ale wielu już się w niej nie odnajdzie, bo trąci jakąś niedorzeczną konfesyjną segregacją wyborczą. Katolik i niekatolik mają ten sam obywatelski obowiązek: iść do wyborów i głosować mądrze. Głosowanie to akt polityczny, a nie liturgiczny.