Ja bym strajkował

Ten strajk musiał nadejść. Jest na krowy i na świnie, na nauczycieli nie ma. Albo jest tyle i na takich warunkach, że propozycja obraża i upokarza.

Nauczycielowi nie jest łatwo sięgać po oręż strajkowy. Wiem z własnego doświadczenia, kiedy działałem w Solidarności podczas piętnastu miesięcy pokojowej rewolucji. A jednak strajkowałem wtedy i dziś też bym strajkował.

Rozwalenie edukacji publicznej i pauperyzacja jej pracowników to już jest dostateczny powód do masowego protestu. Ale są i inne: próby przekierowania całego systemu na tory prawicowo-katolickie z pominięciem wszelkich grup rodziców i uczniów, którzy sobie tego nie życzą. Symbolem może tu być kuratorka w Krakowie Barbara Nowak. A także uporczywe unikanie porządnej, a nie pozorowanej dyskusji o tym, jakiej edukacji Polska potrzebuje.

Oczywiście, że nauczyciele są zawodem zaufania publicznego i strajk powinien być ostatecznością. Oczywiście będzie on przedstawiany przez media rządowe jako bunt inspirowany przez opozycję i moralny skandal uderzający w uczniów i rodziców. Propaganda rządowa liczy na ich niepokój, dezorientację i niedoinformowanie.

Tak samo było w PRL. Propaganda grzmiała, że Solidarność ulega podszeptom antysocjalistycznej opozycji i gra naiwnymi robotnikami czy nauczycielami.

A jednak sądzę, że w obecnej sytuacji w Polsce nie poprzeć strajku nauczycieli to zaakceptować politykę edukacyjną „dobrej zmiany”.

Z sondaży wynika, że strajk może liczyć na poparcie znacznej części społeczeństwa i zdecydowanej większości szkół. Na dodatek rząd Morawieckiego pozoruje dialog z nauczycielami, a w rzeczywistości dąży do rozbicia strajkowej jedności obu central związkowych, Solidarności i ZNP.

To mu się udało. Ale to nie zmienia sedna sporu. To na rząd spada odpowiedzialność za fiasko negocjacji. Fiasko wynika z powodu ekonomicznego i politycznego.

Na oczekiwane podwyżki pensji pracowników oświaty nie ma pieniędzy. To efekt rozdawnictwa socjalnego, które ma uratować „dobrą zmianę” przed przegraną w nadchodzących wyborach.

Takie nastawienie zagraża traktowaniem pracowników oświaty przez obecny rząd jako piątej kolumny na usługach opozycji. To jest powód polityczny.

Efekt jest chory: władze oświatowe na szczeblu ministerialnym i kuratorskim widzą w nauczycielach wrogów, a nie partnerów.

W takiej układance nie ma wiele miejsca na szczerą rozmowę. Jest tylko miejsce na przepychankę i straszenie ze strony władz. To okropne, bo taka wielka narodowa rozmowa o przyszłości polskiej edukacji publicznej jest rozpaczliwie potrzebna.

Nie tylko o podwyżkach płac, ale też o fundamentach, o całej koncepcji, o dominującym modelu. Bo to akurat święta prawda, że państwo, w którym nauczyciel zarabia mniej niż policjant, nie ma nowoczesnej demokratycznej przyszłości i że ta przyszłość zależy od systemu edukacji publicznej na wszystkich szczeblach.

Nauczyciel traktowany przez rząd jak natrętny petent, niedouczony obibok i wróg polityczny słusznie ma tego dość.