„Niezłomny”

Nie wystarczy wpiąć w klapę marynarki biało-czerwony znaczek. Miałem do Andrzeja Dudy stosunek od początku krytyczny, ale otwarty. Miał moje zaufanie jako obywatela. W tym sensie uważałem go za swojego prezydenta. Szanowałem wynik wyborów.

Dziś nie mam złudzeń. Choć głosowałem na Bronisława Komorowskiego, nie chciałem ulegać fobiom i uprzedzeniom politycznym. Duda miał u mnie na wejściu kredyt zaufania. Nie wyróżniał się przed kampanią prezydencką niczym szczególnym, ale nie posuwał się do pisowskich skrajności.

Wykształcony, miły w obejściu. Znany tylko w politycznym Krakowie, zdawał się raczej umiarkowanym konserwatystą niż typowym pisowskim „pistoletem”.

Po roku urzędowania mego kredytu panu prezydentowi nie przedłużam. Widzę dużo ostrzej, jakim politycznym nieszczęściem była przegrana prezydenta Komorowskiego. Gdyby nie przegrał (przecież nie tak miażdżąco), Polska uniknęłaby kryzysu konstytucyjnego i postępującej izolacji w Unii Europejskiej. Komorowski być może byłby czynnikiem względnej stabilizacji, bo zmuszałby rząd pisowski do mierzenia zamiarów na siły.

Nic z tego. Duda nie tylko nie spełnił swych głównych obietnic wyborczych. Mnie to nie przeszkadza, bo nie popierałem ani reformy emerytur, ani radykalnego oddłużania frankowiczów. Ja jednak nie jestem tym elektoratem, który na te zmiany liczył.

Mnie przeszkadza, że prezydent Duda przyczynił się do pisowskiego zabetonowania polskiej polityki. Milczał, kiedy powinien był mówić, mówił, kiedy powinien był milczeć. Nic mu nie pomoże, że zwizytował prawie 30 stolic (czy ktoś pamięta, gdzie był i co zdziałał?), podpisuje setki ustaw, modli się przed kamerami.

Pierwszy rok prezydentury „niezłomnego” (jak skromnie sam się nazwał) Andrzeja Dudy to rok straconych złudzeń, że z PiS może wyjść polityk samodzielny, niezależny od prezesa Kaczyńskiego i wolny od jego idiosynkrazji i obsesji. „Niezłomny” dał się złamać.