Gasnący znicz

Ludzie nie chcą olimpiady w Pekinie. W Londynie i Paryżu mimo obstawy policji i wynajętych przez Pekin Chińczyków, doszło do zamieszek na trasie znicza olimpijskiego. Kiedy piszę te słowa, robi się gorąco także w San Francisco.  Telewizje w kółko puszczają te zdjęcia. Chińczykom chyba puszczają nerwy, bo każdy kolejny dzień coraz bardziej krzyżuje plany propagandzistów. Każdy kolejny dzień przypomina o Tybecie, o niespełnionych nigdy chińskich obietnicach, o błędzie, jakim była zgoda na olimpiadę w Pekinie. Chińczycy szukają ponoć jakiejś wielkiej agencji PR na Zachodzie, aby ratowała wizerunek kraju.

To się już nie uda. Chiny przegrają wojnę o wizerunek w oczach Zachodu, a kto wie, co się jeszcze wydarzy na samych igrzyskach. Denerwują się nawet grube ryby zachodniego biznesu: w co wpakowaliśmy tyle forsy, czy nam to wyjdzie na dobre? 

Nie wyjdzie – w sferze wizerunku, a może i w finansach. I dobrze im tak. Politycy czują pismo nosem: premier Brown nie jedzie na otwarcie, prezydent Bush jeszcze jedzie, ale już wzywa Pekin do dialogu z dalajlamą.

Tybet wrócił na wokandę międzynarodową dzięki mediom, ale także dzięki dobrze zorganizowanym akcjom pro-tybetańskim, bo telewizje muszą mieć coś do pokazania. Kontrakcja Chin jest całkowicie nieprzekonująca: press-konferencje z udziałem sztywnych funkcjonariuszy władzy. I młode głupio uśmiechnięte dziewczyny zapraszające do odwiedzin Chin. A po co tam jechać? Na zawody pachnące obłudą? Do Tybetu, który spłynął krwią?

Zastanawiałem się na tym blogu, jeszcze nim wybuchła sprawa bojkotu, jak wolny świat powinien postąpić z tą nieszczęsną olimpiadą – olimpiadą w państwie kary śmierci, pracy niewolniczej, cenzury starych i nowych mediów – Internetu, dyktatury jednej partii, prześladowań mniejszości tybetańskiej, ujgurskiej i innych, w tym nieposłusznych chrześcijan? Dziś jestem przekonany, że należy zachować się przyzwoicie: nie oglądać tej koszmarnej chińskiej opery, ani w niej nie uczestniczyć.