Od momentu poczęcia?

Nasila się szum medialny wokół idei dopisania w konstytucji, że w Rzeczpospolitej życie ludzkie podlega ochronie od momentu poczęcia. Twarzą kampanii na rzecz tej zmiany jest marszałek Jurek. Dla marszałka ochrona życia jest ważniejsza niż to, czy forsowanie tej zmiany podzieli czy nie jego własną partię – PiS. Wierzę w to. Marek Jurek jest politykiem szczerze zaangażowanym w walkę z aborcją. Ale mam kłopot z tym szczerym zaangażowaniem lidera politycznego. Bo oznacza ono, że państwo wchodzi w dziedzinę ściśle prywatną, bardzo intymną, bardzo indywidualną. Tymczasem ten obszar najlepiej być może byłoby zostawić sumieniu potencjalnych rodziców, kobiety i mężczyzny, oni – tak się przynajmniej wydaje – mają najlepsze rozeznanie, czy mogą i kiedy wydać potomka na świat, utrzymać go, wychować i wykształcić.

Sam jestem przeciwnikiem aborcji i mam wielkie wątpliwości – podobnie jak z eutanazją – czy ich legalizacja jest lepszym rozwiązaniem niż surowy stan obecny. Z drugiej strony nie da się ukryć, że aborcji zakazywały państwa totalitarne, a demokracje w większości od zakazu odstępowały. Wynika to nie z programowej walki z Dekalogiem, lecz raczej z akceptacji zasady autonomii jednostki. W państwie totalitarnym obywatel jest własnością tegoż państwa i trybikiem w jego machinie, w demokracji typu zachodniego obywatel należy do samego siebie, jest wolny, ale ponosi odpowiedzialność prawną za sposoby, w jakich z tej wolności korzysta. A tam, gdzie prawo milczy – nie zakazuje lub nakazuje czegoś jasno i wyraźnie – państwo nie wkracza.

Pozwala to uniknąć konfliktu, który musi być społecznie destrukcyjny, bo jak wszyscy wiemy racje ,,obrońców życia” są nie do pogodzenia z racjami ,,obrońców prawa do wyboru”. Demokracja i pokój społeczny polega na szukaniu i ochronie kompromisu, a tu kompromisu nie ma z definicji (dlatego nazywanie obecnej polskiej ustawy antyaborcyjnej kompromisową jest mylne, ale dla ,,obrońców życia” ustawa inna, na przykład taka jak w Niemczech, też nie byłaby ,,kompromisem”, tylko narzuceniem im czegoś, czego oni zaakceptować nie mogą). Jeśli sporu nie da się rozstrzygnąć ,,po dobroci”, w dyskusji i kompromisie, pozostaje siła, czyli starcie na ulicach i walka o takie czy inne regulacje prawne. Oba obozy wciągają (i są wciągane) w tę walkę polityków, media i państwo – tak było w USA, tak było i jest u nas, tak niedawno było w Portugalii.

Na tym polega novum. Aborcja ze sprawy moralnej i praktyczno-życiowej stała się narzędziem walki politycznej. Oba obozy – ,,pro-life” i ,,pro-choice” – dążą do dyskredytacji i marginalizacji przeciwnika i do zapisania w prawie państwowym tego, co uważają za jedynie słuszne – świętości życia od momentu poczęcia albo prawa kobiety do wyboru nie tylko w sytuacjach skrajnych, jak gwałt, zagrożenie życia, uszkodzenie płodu czy kazirodztwo, lecz także ze ,,względów społecznych”. Strony konfliktu chcą więc w istocie tego samego: interwencji i ingerencji państwa w dziedzinę przez wieki zarezerwowaną dla jednostek czy rodzin. Nie wiem, komu historia ostatecznie przyzna tu rację, uważam, że obie strony sporu przedstawiły poważne argumenty, które do mnie  trafiają. Może najbardziej ważki jest argument, że prawo państwowe powinno chronić życie ludzkie także w fazie płodowej, ale dotykamy tu właśnie sedna sporu: jak definiujemy człowieczeństwo?  Czym jest płód – już dębem czy jeszcze żołędziem? To są sprawy i pytania zbyt poważne, by oddawać nad nimi kontrolę państwu i politykom.