Jeszcze za wcześnie na kobietę na urzędzie prezydenta?

Kaczyński i Tusk zgadzają się w jednym: że prezydentem Polski nie może być kobieta, gdy w Ukrainie toczy się wojna.

Tak twierdzi Arkadiusz Gruszczyński w sobotnio-niedzielnej „Gazecie Wyborczej”. Dlatego Kaczyński skreślił ze swej tajnej krótkiej listy byłą premier Beatę Szydło, choć wciąż jest popularna wśród części pisowskiego elektoratu. Dlatego też w spekulacjach dotyczących kandydatów KO na prezydenta nie wymienia się żadnej polityczki tego ugrupowania.

Pod brutalnym tytułem artykułu – „Prezydent musi mieć penisa” – kryje się maczystowskie założenie, że naczelnym szefem sił zbrojnych RP musi być mężczyzna. Autor go nie podziela, ja też. W końcu w Europie Zachodniej kobieta na czele resortu wojny to żadna nowość. Założenie jest stereotypem wynikającym nie tyle z naszej historii, choć również, ile z historii naszych wyborów prezydenckich po 1989 r.

Symbolicznym w tym sensie momentem był wybór wojskowego Jaruzelskiego, autora zamachu 13 grudnia, na ten urząd. Ówczesna solidarnościowa i demokratyczna opozycja przeszła nad tym do porządku. Mając po raz pierwszy udział w realnej polityce państwowej, podjęła decyzję pragmatyczną: „wasz prezydent, nasz premier”, jak to ujął w słynnym tekście Adam Michnik.

Generał jako prezydent miał gwarantować ze strony swego obozu dotrzymanie umowy Okrągłego Stołu i hamować zapędy partyjnego betonu w PZPR, który te umowy uważał za zwycięstwo „kontrrewolucji” i mógł zawiązać spisek przeciwko pokojowej transformacji ustroju Polski.

W demokracjach typu zachodniego wojskowy na czele państwa lub jako minister sił zbrojnych to współcześnie rzecz niespotykana. Normą są osoby cywilne, także kobiety. W Polsce jednak sytuacja była wyjątkowa: przechodziliśmy ze scentralizowanego systemu monopartyjnego na system demokratyczny.

Właśnie minęła rocznica powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego, „naszego” i „mojego” premiera, który dźwignął to bezprecedensowe w światowej historii wyzwanie. Został za to zaatakowany przez rodzącą się prawicę, która zarzucała mu to samo, co beton Jaruzelskiemu: „zdradę”. I tak już u początków III RP przecięły się polityczne drogi prawych i lewych przeciwników demokracji liberalnej.

Osiem lat rządów Kaczyńskiego, Ziobry i Dudy utrwaliło ten zasadniczy podział w polityce i społeczeństwie. Nie ma on nic wspólnego z „wojną płci”, tylko z walką o władzę z udziałem mężczyzn i kobiet, ale trudno nie zauważyć, że konflikt wywołali i utrwalili liderzy prawicy pisowskiej, sami mężczyźni. A kobiety w obozie Kaczyńskiego rywalizowały o jego uwagę, naśladując jego konfrontacyjny język w stylu podobnym do kongresmenki Marjorie Taylor Greene w obozie Trumpa.

Wybory następcy Andrzeja Dudy tylko wzmocnią ten destrukcyjny podział. Nawet gdyby cudem kandydatką najsilniejszej partii rządzącej została kobieta. PiS wysyłał przeciwko protestującym kobietom policję mundurową i tajną, czemu miałby się za kilka miesięcy powstrzymać od brutalnych ataków na kobietę kandydującą na urząd prezydencki z ramienia ugrupowania Tuska?

Wygląda na to, że polska polityka nie jest jeszcze gotowa na kobietę jako głowę państwa. Wojna w Ukrainie to pretekst, by podtrzymywać polityczny patriarchat, supremację „penisów” nad waginami, jeśli się trzymać tego dżenderowego klucza w analizie naszego procesu politycznego.

Coś w niej jest, skoro kobiety tak rzadko są wystawiane w wyborach prezydenckich, a jeśli już, to sromotnie przegrywają. Małgorzata Kidawa-Błońska jest ostatnią jak dotąd ofiarą maskulinizacji naszych wyborów prezydenckich. Została wycofana w biegu, jak, nie przymierzając, Joe Biden. Rafał Trzaskowski, który ją zastąpił, zrobił znakomity wynik, ale przegrał. Teraz jest powszechnie uważany za najbardziej prawdopodobnego kandydata KO z jeszcze większą szansą na zwycięstwo.

Na giełdzie pojawiły się nazwiska polityczek „starej” i „nowej” lewicy. Wśród nich Magdalena Biejat. Być może ugrupowanie Hołowni zdecyduje się na wystawienie Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz, ale dopiero, kiedy będzie pewność, że Szymon – który dotąd nie wyrzekł się jednoznacznie ambicji prezydenckich – jednak zrezygnuje z nich przynajmniej w wyborach 2025. Stają przed niełatwym dylematem: kandydować i przegrać, co zaszkodzi im i ich ugrupowaniom, czy też godzić się na rolę „milczącej większości”, co rani ich uzasadnione ambicje?

Do cna maczystowska skrajna prawica Mentzena, Bosaka i Brauna, z mizoginem Korwin-Mikkem w tle, nie rozumie i nie chce zrozumieć politycznego potencjału kobiet, które przecież są statystycznie większością i często prześcigają mężczyzn pod względem wykształcenia i kompetencji, determinacji i planowania życia. Tylko że właśnie dlatego są dla nich zagrożeniem, a taka percepcja zmniejsza ich szanse, zamiast je zwiększać. Listy wyborcze układają i zatwierdzają faceci. Nawet w Lewicy.