Nie wyjdą z Unii? To się okaże

Pod naporem sondaży krajowych i krytyki demokratów Komitet Polityczny PiS przyjął uchwałę, że hasło polexitu to wymysł totalnej opozycji.

Członkami tego gremium są m.in. posłowie Terlecki i Suski. Pierwszy mówił niedawno w Karpaczu, że jak trzeba będzie, to PiS sięgnie po „drastyczne środki” à la Wielka Brytania (brexit). Drugi zestawił „okupację brukselską” z hitlerowską i sowiecką. Teraz obaj głosowali za uchwałą, że PiS z Unii nie chciał i nie chce wyjść, a rzeczniczka partii Czerwińska udawała, że antyunijnych wypowiedzi dwóch dygnitarzy nie było. Kto może traktować tę uchwałę poważnie? Tylko betonowy elektorat Kaczyńskiego, do którego uchwała jest adresowana.

Tu mamy do czynienia z „zarządzaniem kryzysem”, jaki seria antyunijnych tyrad – także ze strony Ziobry i Kowalskiego – wywołała w kraju i Europie. PiS ma dziś na karku inflację i drożyznę, protesty medyków, Agrounii, dziennikarzy, którym zakazano informować o Usnarzu, rosnący sprzeciw sędziów, otwarty konflikt z USA wokół lex TVN, nieustającą pandemię i brak spójnej polityki w jej sprawie.

Dużo tego, więc pisowscy spin-doktorzy podsunęli Kaczyńskiemu pomysł, jak ocieplić wizerunek, przynajmniej w oczach zaniepokojonego elektoratu: niech PiS zaserwuje jakąś pozytywną wiadomość, zdejmującą z partii odium antyeuropejskie. Gdy jednak wczytać się w ten piarowski tekst, jedynie przybywa znaków zapytania. Sloganom przeczy deklaracja, że PiS z jednej strony nie chce wyjść z Unii, a z drugiej – że chce ją od wewnątrz „reformować”, budować jakiś „alternatywny nurt”. Tak żeby Polska pod rządami Kaczyńskiego pozostała w Unii, a jednocześnie była suwerenna. Czyli żeby nie „musiała się godzić z pozatraktatowymi ograniczeniami naszej suwerenności” (Czerwińska).

No i tu jest pies pogrzebany. Bo to, co PiS nazywa ograniczeniami, wynika z samej natury dobrowolnego przystąpienia do unijnej konfederacji. Przystępując do Unii, podpisaliśmy stosowne traktaty i zgodzili się, że w kwestiach spornych głos ostateczny ma unijny „sąd najwyższy”, czyli Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, a jego wyroki powinny być wykonywane, czy danemu rządowi pasuje, czy nie, bo inaczej cała prawna konstrukcja Unii się chwieje i zaczyna się samowolka pod pretekstem „suwerenizmu”.

Deklaracja PiS nabierze wiarygodności dopiero wtedy, gdy premier Morawiecki wycofa z trybunału Przyłębskiej wniosek w sprawie prymatu prawa unijnego nad krajowym (ale nie nad konstytucją!) w określonych przez traktaty dziedzinach. Nie ma czego sprawdzać, bo ten prymat wynika z członkostwa w UE. Po drugie, będzie wiarygodna, gdy Polska pod rządami Kaczyńskiego wykona orzeczenie TSUE w sprawie tzw. Izby Dyscyplinarnej naszego Sądu Najwyższego i zaprzestanie szykanować sędziów kwestionujących „deformę” wymiaru sprawiedliwości. Po trzecie, gdy politycy PiS wezmą na wstrzymanie w wypowiedziach na ten temat. Po czwarte, gdy PiS wycofa się z aliansu ze skrajnie prawicowymi, w części proputinowskimi siłami politycznymi dążącymi do obezwładnienia Unii w jej obecnym kształcie.

Ten kształt jest wynikiem przemian historycznych, politycznych i kulturowych w Europie w dziesięcioleciach, jakie minęły od traktatów rzymskich. Szczególnie runięcia bloku sowieckiego, dzięki któremu Europa mogła się zrobić odważny krok naprzód, a my mogliśmy wrócić ze wschodu na zachód. Gdy powstawała wspólnota europejska, nie było wyzwań, jakie przyniósł wiek XXI, w tym terroryzmu, ocieplenia klimatu, mocarstwowych aspiracji Chin komunistycznych, rewolucji informatycznej, chciwości bigtechu, drastycznego zróżnicowania społecznego. Dzisiejsza Unia musi na to wszystko szukać nowoczesnych i skoordynowanych odpowiedzi.

Powrót do źródeł wspólnoty europejskiej jest kolejnym sloganem maskującym niechęć i niezgodę na obecną Unię. Unia polega na dialogu i kompromisie, lecz ma swoje grube czerwone linie. Powstała jako alternatywa dla egoistycznych, konfrontacyjnych nacjonalizmów i powinna przed nimi chronić, a nie jeść im z ręki.