Śmiech Kamali

W sprawie debat prezydenckich są dwie szkoły wśród dziennikarzy i politologów. Jedna – że debaty nie mają większego znaczenia dla wyniku wyborów, bo większość ludzi już i tak wie, na kogo i czy w ogóle zagłosuje. Druga – że jednak mają, zwłaszcza w głęboko podzielonym społeczeństwie, gdy pretendenci stają się personifikacjami zła albo dobra w oczach wyborców. Nocna (czasu polskiego) debata Kamali Harris z Donaldem Trumpem to zdaniem większości amerykańskiego komentariatu ten drugi przypadek.

Nie jestem przekonany, że to najważniejsza debata na świecie. Ale dla Zachodu na pewno tak. Zwycięstwo Trumpa prawdopodobnie pogrzebie szanse Kamali na wygraną w wyborach za dwa miesiące. I na odwrót. Powrót Trumpa do Białego Domu doda skrzydeł skrajnej prawicy nie tylko w USA, lecz i w Europie. Wygrana Harris doda skrzydeł lewicy demokratycznej.

W dniu debaty szanse Trumpa i Kamali są wyrównane. Dlatego szczególnie ważne będzie to, jak na debatę zareagują obywatele niezdecydowani. Szacuje się, że to 18 proc. elektoratu. To o nich będą walczyć Trump i Harris.

Warto przypomnieć, że nie tylko oni. Swoje duety wystawili także Partia Libertariańska i Zieloni. Niezależny pretendent Bob F. Kennedy junior, wcześniej szukający poparcia Demokratów, antyszczepionkowiec i miłośnik teorii spiskowych, ostatecznie poparł Trumpa. Tego samego dnia, 5 listopada, Amerykanie będą wybierać parlament krajowy, Kongres, i legislatury stanowe oraz gubernatorów.

Wybory prezydenckie w USA są dwustopniowe, czyli niebezpośrednie jak w innych demokracjach zachodnich. Wyborcy w głosowaniu powszechnym wybierają tzw. elektorów i to oni wybierają prezydenta w oparciu o wynik głosowania ludowego w poszczególnych stanach i Dystrykcie Columbia. Każdy stan ma przypisaną liczbę elektorów. Powinni swoje głosy oddać na zwycięzcę głosowania powszechnego w swoim stanie.

Dwustopniowy system wyłaniania głowy państwa (a zarazem szefa rządu, bo w USA nie ma premiera) pomyślany był jako kompromis między głosowaniem powszechnym, także z udziałem ludzi bez formalnej edukacji, a wyborem prezydenta przez parlament, czyli polityczną elitę. Jest to system zdecentralizowany, a wyniki podlegają procedurom zatwierdzającym. Po przegranych wyborach w 2020 r. obóz Trumpa wykorzystywał te reguły do podważania klęski swego kandydata. Trumpiści wdarli się na Kapitol, aby przerwać ostateczne zatwierdzenie wygranej Bidena i Harris. Ten szokujący zamach na amerykańską demokrację, inspirowany przez teorię spiskową Trumpa, że elity demokratyczne ukradły mu zwycięstwo, jest poważnym ostrzeżeniem dla każdej demokracji konstytucyjnej typu zachodniego.

Kamala Harris zapewne wróci do tego szturmu w debacie z Trumpem. Przyszłość i kształt demokracji amerykańskiej jest przecież równie ważnym tematem co nielegalna imigracja czy wysokie koszty utrzymania. Guru od wyborów uważają, że jeśli Kamala nie da się sprowokować Trumpowi, wytrąci mu z ręki oręż. Agresywny Donald pokazałby twarz damskiego boksera, zrównoważona i uśmiechnięta Kamala – klasę godną głowy państwa.

Śmiech Kamali to osobny wątek. Że kpi z niego Trump, to nie zaskakuje, bo jego styl polega głównie na atakach ad personam – co jest obarczone ryzykiem, gdyż Kamala potrafi się odwinąć. Ale że drwi z niego Putin, coraz bardziej przypominający swoją kopię w gabinecie figur woskowych, jest bezczelną ingerencją w amerykańskie wybory prezydenckie.

Poparcie przestępcy wojennego dla Kamali ma ją dodatkowo skompromitować w oczach amerykańskiego elektoratu i przechylić szalę na korzyść Trumpa. Niedoczekanie. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Amerykański profesor historii Allan Lichtman, który wsławił się trafnym wskazaniem zwycięzcy dziewięciu z dziesięciu ostatnich wyborów prezydenckich w USA, tym razem wskazał Kamalę.