Religijność Polaków: zjazd w dół trwa

Choć znaczna część społeczeństwa deklaruje się jako katolicy, już tylko jedna trzecia (34 proc.) chodzi co tydzień do kościoła. To najniższy wynik w historii pomiarów. I to nie są dane jakiegoś antyreligijnego think tanku, lecz powszechnie znanego ośrodka badań społeczeństwa CBOS. Na dodatek katolickich autodeklaracji znacznie ubyło w ciągu ostatnich dziesięcioleci. W latach 90. jako katolicy deklarowało się 90 proc. pytanych, teraz 11 proc. deklaruje się jako niewierzący i niepraktykujący, taki sam procent jako wierzący niepraktykujący, ponad 7 proc. deklaruje brak przynależności do jakiegokolwiek wyznania. Mamy więc dowód, że religijność w Polsce się zmienia i wykazuje tendencję spadkową. CBOS od lat prowadzi jej badania w cyklu comiesięcznym.

Jakie są powody? CBOS podaje dwa: obojętność wynikająca z poczucia, że religia nie spełnia potrzeb najmłodszego (18-24 lata) pokolenia, a także mieszkańców dużych miast i osób z ponadpodstawowym wykształceniem. Oraz drugi: postrzeganie Kościoła rzymskokatolickiego jako upolitycznionego i przepełnionego hipokryzją. Oba powody wróżą źle przyszłości Kościoła w Polsce.

Co to znaczy, że uważamy się za katolików? Albo za ludzi religijnych? Nie ma tu jednej odpowiedzi. Katolicyzm i religijność to pojęcia szerokie. Ilu wierzących traktuje swoje autodeklaracje jako zobowiązanie do życia zgodnego z Kazaniem na Górze, z oficjalną doktryną współczesnego Kościoła? Ilu ludzi samego Kościoła instytucjonalnego – duchownych czy biskupów – „naśladuje Chrystusa” we własnym życiu? I co to znaczy dzisiaj „naśladować Chrystusa”? Jeśli Kościół chce zachować twarz, musi najpierw zrobić pod tym kątem rachunek sumienia, a dopiero potem wygłaszać umoralniające kazania.

Nic nie wskazuje na to, by był do tego gotowy. Przez ostatnie lata mieliśmy mnóstwo przykładów tej niezdolności. Niezliczone kazania, marsze, pląsy na Jasnej Górze miały to przykryć. Ale w demokratycznym społeczeństwie to niemożliwe – choćby dlatego, że istnieją niezależne media, które pokazują na udokumentowanych przykładach kościelną hipokryzję. Nie chodzi o to, by każdy katolik, ksiądz i biskup był święty, tylko o to, by nie kłamał, nie oszukiwał, nie robił szemranych biznesów, nie szerzył nienawiści do ludzi pod znakiem krzyża. Społeczeństwo nie składa się z aniołów, ale od ludzi aspirujących do roli jego wychowawców oczekuje wyższych standardów moralnych. Kiedy tego nie znajduje, odchodzi.

Oczywiście są w Polsce katolicy, w tym duchowni, robiący swoje w dobrym tego słowa znaczeniu. Ale to nie oni nadają dziś ton. Nie oni budują wizerunek Kościoła i wiary. Ton nadają ludzie, którzy od wiary i Kościoła odpychają słowami i czynami. Właśnie opublikowano list 46 osób seksualnie skrzywdzonych do Rady Głównej Konferencji Episkopatu, w tym do abp. Wojdy, od niedawna przewodniczącego tegoż gremium. Sygnatariusze wzywają do zawieszenia Wojdy w czynnościach, póki nie wyjaśni się, co zrobił, by odsunąć od młodzieży księdza oskarżanego o wykorzystywanie seksualne. Dużo o tym pisze katolicki niezależny od władzy kościelnej kwartalnik „Więź” pod redakcją Zbigniewa Nosowskiego. Środowisku „Więzi” nie można zarzucić wrogości do religii i Kościoła. Mimo to biskupi na następcę abp. Gądeckiego wybrali abp. Wojdę. Co tu gadać?

Pod znakiem krzyża działo się w historii i dzieje się dzisiaj wiele rzeczy. Dobrych, ale też złych, przerażających, całkowicie sprzecznych z przesłaniem miłości i miłosierdzia, jakie krzyż ma symbolizować. Można powiedzieć, że w tym sensie – żeby przesłanie odpowiadało rzeczywistości – w Polsce trwa walka nie tyle z krzyżem, ile o krzyż.