Jakiej prezydentury potrzebuje demokratyczna Polska?

Jeśli głowa państwa mówi w kontekście sprawy W&K o „terrorze tzw. praworządności”, to otwarcie staje po stronie bezprawia.

Ujawnione szczegóły pobytu przestępców w Pałacu Prezydenckim nie pozostawiają wątpliwości: Andrzej Duda i jego kancelaria są aktywnymi poplecznikami przegranego obozu Kaczyńskiego. Duda nie jest prezydentem wszystkich Polaków, tylko bastionem oporu przeciwko demokratycznej zmianie. W tej roli łamie prawo, nie uznając prawomocnego wyroku sądu i udzielając azylu skazanym.

Mieli uniknąć zatrzymania i wyjść z pałacu, by dołączyć do wiecu zwołanego w ich obronie przez PiS. Liczono, że policja nie odważy się ich zatrzymać na oczach demonstrantów. Gdy plan się nie powiódł, Duda stał się agresywnym rzecznikiem kampanii antyrządowej rozpętanej przez PiS. Takiej głowy państwa potrzebuje tylko była partia władzy. Ale państwo na pewno nie. W demokratycznym państwie prawa taki prezydent, zamiast być jednoczycielem, staje się czynnikiem destabilizacji. Powstaje pytanie nie o to, jak bronić takiego prezydenta, ale jak się przed nim bronić, gdy przechodzi na stronę destrukcji porządku konstytucyjnego.

Moim zdaniem działania Dudy podpadają pod paragrafy o Trybunale Stanu. W dłuższej perspektywie wskazują na potrzebę dyskusji o miejscu prezydenta w polskim ustroju państwowym. Przed wojną prezydenta wybierało Zgromadzenie Narodowe. Taki sposób wyłaniania głowy państwa obowiązuje w niektórych europejskich państwach demokratycznych, np. w Republice Czeskiej czy federalnych Niemczech. Ten sposób sprzyja stabilizacji państwa, bo prezydent zwykle wywodzi się z większości parlamentarnej lub ma jej poparcie. Współpraca rządu z prezydentem zwykle układa się wówczas konstruktywnie.

U nas po 1989 r. postanowiono wybierać prezydenta w wyborach powszechnych. Daje to zwycięzcy silny mandat demokratyczny. Problem pojawia się, kiedy prezydent i rząd nie należą do tego samego obozu politycznego, a kohabitacja staje się polem przedłużania konfliktu na tle wyniku wyborów. O ile Aleksander Kwaśniewski jako prezydent starał się, lepiej czy gorzej, unikać takiej sytuacji, o tyle Lech Kaczyński i Andrzej Duda nie wykazali dobrej woli i ze swej strony konflikt zaostrzali. To wywoływało turbulencje.

Dziś grożą one państwu o wiele bardziej, bo mamy wojnę za wschodnią granicą, niestabilną sytuację międzynarodową i kryzys polityczny wywołany praktyczną odmową uznania wyniku wyborów przez największą partię opozycyjną. W ramach tego frontu odmowy PiS wykorzystuje bezprawne zmiany ustrojowe wprowadzone za ich rządów. Żąda ich respektowania, pomija ich destrukcyjne skutki. Tak nie da się kierować państwem, bo system pisowski jest nowotworem wyhodowanym na ustroju opisanym w naszej konstytucji.

Nowotwór musi być wycięty, by przywrócić spójność i skuteczność polityki państwowej. Trzeba to zrobić z poszanowaniem konstytucji i prawa, o ile jest to możliwe, albo odwołując się do ducha i litery prawa europejskiego, tam gdzie ma ono pierwszeństwo przed prawem krajowym. Drastycznym przykładem jest fronda pisowskich prokuratorów przeciwko przeniesieniu Barskiego z powrotem w stan spoczynku. Minister Bodnar i rząd nie mogą tego tolerować. Frondyści nagle przeprosili się z gremiami UE i poprosili je o interwencję. Mam nadzieję, że i ta próba zachowania pisowskiego status quo spełznie na niczym.

Po poniedziałkowym spotkaniu Dudy z Tuskiem prezydent w swoim wystąpieniu podtrzymał pisowski punkt widzenia na sprawę W&K i zmiany w prokuraturze krajowej. Znów: zamiast obniżać temperaturę polityczną, zaostrzał ją w interesie pisowskiego establishmentu, który nie może wyjść z szoku po utracie władzy, jaką chciał sprawować w nieskończoność, czerpiąc z tego wszystkie możliwe profity. I oto „fujary” na ich oczach ani się PiS nie przestraszyły, ani nie odstępują od działania zgodnego z obietnicami wyborczymi. I tak trzymać, bo tego Polska potrzebuje.