Sejm niemalowany

Z satysfakcją słucha się i ogląda debatę sejmową pod batutą marszałka Hołowni. Wreszcie Sejm stał się tym, do czego ma służyć: „gadalnią”, w której stanowi się prawo dla dobra wspólnego, a nie jednej partii. To, co obóz Kaczyńskiego zrobił z parlamentaryzmem, przejdzie do annałów opisujących głupotę, dysfunkcjonalność i nikczemność w polskiej polityce.

Teraz, po wyborach 15 października, przyszła ulga: debata na argumenty bardziej niż na epitety ma szansę odżyć. Nawet we wciąż propisowskiej TVP zdecydowano się na transmisję na żywo obrad sejmowych. Dzięki temu wyborcy PiS mogą wyjść ze swej bański i zobaczyć, że Polska nie kończy się na partii Kaczyńskiego. Z biegiem czasu i po przywróceniu mediom publicznych ich pierwotnego pluralistycznego charakteru powrócą normy i standardy, dzięki którym obywatele poczują się normalniej: jest Sejm, jest debata, są efekty w postaci dobrego prawa.

Nie stanie się to jutro, ale przyznajmy, że już po kilku dniach obrad nowego Sejmu ci, którzy mają na to czas i ochotę, śledzą je bez zgrzytania zębów. Najbardziej rozpoznawalnym znakiem zmiany są briefingi Hołowni z mediami i elegancja, z jaką daje kosza pisowskim lisowczykom, usiłującym prowokować i siać zamieszanie na użytek pisowskiego betonu.

Hołownia potrafi wykorzystać swoje doświadczenie z pracy w mediach do nawiązywania bezpośredniego kontaktu z wyborcami różnych opcji: bezcenne. Mówi wyraźnie i porządną polszczyzną, tłumaczy procedury sejmowe dla mniej zaawansowanych posłów i obywateli przed ekranami TV. Czasem zażartuje, skomentuje ironicznie, ale nie przekracza czerwonej linii chamstwa sejmowego, które zresztą było zmorą parlamentaryzmu już od dawnej Rzplitej.

Daje przykład, jak być nowoczesnym parlamentarzystą: skoncentrowanym na temacie, przygotowanym na pytania, szybko uczącym się parlamentarnej kabały, unikającym patosu i celebracji, choć sam ma celebryckie korzenie. Jak tak dalej pójdzie, może będzie marszałkiem do końca kadencji, jeśli Lewica zobaczy, że Czarzasty może sobie nie radzić tak dobrze, a przecież od tego, jaki ten Sejm będzie miał dorobek, też zależą wyniki kolejnych wyborów.

Oczywiście siłą rzeczy ciągnie też w górę swoje ugrupowanie i samego siebie jako jego lidera i potencjalnego kandydata na prezydenta. Przegranie przez Kaczyńskiego wyborów prezydenckich – kogokolwiek do nich wystawi – jest warunkiem kontynuacji odnowy polskiej demokracji. Trzeba zrobić wszystko, co się da, by wygrał je kandydat obozu demokratycznego. Wtedy parlamentarne tryby zaczną pracować na pełnych obrotach: demokratyczny rząd, demokratyczny prezydent = restytucja praworządnej demokracji konstytucyjnej w Polsce.

Jest też łyżka dziegciu: to konfederaci. Choć zrobili w wyborach mierny wynik, usiłują nadrobić straty w wolnej wreszcie debacie parlamentarnej i w aktywności prawodawczej. Atakują zarówno PiS – bardzo twardo, bez pozostawiania złudzeń, że może jednak podeprą Kaczyńskiego – jak i większość demokratyczną. Podobnie jak Kukiz starają się wmówić wyborcom, że mamy w Polsce „semi-demokrację (po polsku: „półdemokrację”), a potrzebujemy demokracji bezpośredniej, którą nazywają „bezpośrednią”.

Prawda jest taka, że pod rządami Kaczyńskiego, z którego list Kukiz dostał się ponownie do Sejmu, zniszczono demokrację opisaną w konstytucji i nie zastąpiono jej żadną demokracją bezpośrednią. PiS budował system autorytarny, scentralizowany, kierowany z Nowowiejskiej, w którym obywatele segregowano na „sorty”. Większość demokratyczna musi teraz odbudować i demokrację konstytucyjną, i obywatelską, polegającą na równości wobec sprawiedliwego prawa.

Konfederaci idą tropem populistycznej skrajnej prawicy w Unii Europejskiej. Zdobyli przyczółek w Sejmie i marzy im się status trzeciej, a może nawet drugiej siły politycznej. Są podręcznikowym przykładem wykorzystywania demokracji – którą atakują – do jej zniszczenia. Do tego są przygotowani i będą robili raban. W tym sensie są rywalami, ale i sprzymierzeńcami Bezprawia i Niesprawiedliwości.