Sienicki, idol Kaczyńskiego

Mikołaj Sienicki, XVI-wieczny „Demostenes” sejmowy, to ojciec założyciel obozu Kaczyńskiego. Prawicowe czasopismo „Nowe Państwo” ogłosiło dawno, w 1995 r., ankietę, kto był największym polskim opozycjonistą. Kaczyński wymienił Sienickiego, bo oczywiście nie mógł wymienić, z powodu głębokiej różnicy poglądów z nimi, Wałęsy czy ludzi Komitetu Obrony Robotników, choćby Adama Michnika. Już wtedy byli dla niego wrogami, bo przecież Jarosław nie udzielał się w opozycji w czasach PRL tak długo i tak ofiarnie. Nie był nawet internowany w stanie wojennym.

Kaczyński nie jest dobrym mówcą, więc może to być jeden powód więcej, by podziwiał Sienickiego, polityka dawnej Rzeczpospolitej słynącego z daru przemowy i rozmowy z notablami i samym królem. Za co w istocie podziwiał, wyjaśnił sam Kaczyński: za stworzenie antymagnackiego obozu drobnej i średniej szlachty i jego utrzymanie.

W jego ujęciu Sienicki dostrzegł w tej warstwie szlacheckiego społeczeństwa potencjał odnowicielski. Dotąd bierni i pokorni zaczęli się politycznie emancypować. A Sienicki chciał ich wykorzystać do reformy państwa. Nie tylko tą bracią szlachtą kierował, ale nie pozwolił jej się rozpierzchnąć, jak to zwykle w polskiej polityce bywa, gdy zaczynają się schody.

Warto zaznaczyć, że mówimy o czasach, gdy w Rzeczpospolitej mocowała się w ówczesnym narodzie politycznym, czyli szlachcie, duchowieństwie i mieszczaństwie, frakcja protestancka z rzymskokatolicką. Sienicki trzymał raczej z protestantami, zbliżył się do braci polskich (arian). Podpisał akt tolerancyjny konfederacji warszawskiej, gwarantujący prawa i swobody innowiercom, optował za Kościołem narodowym, niezależnym od papiestwa i prawa kościelnego.

Ten wątek tolerancji dla inaczej myślących w polityce Kaczyńskiego naturalnie jest całkowicie nieobecny. Ale ambicja, by stworzyć i utrzymać swój trwały obóz polityczny – jak najbardziej. Ankieta sprzed prawie dwudziestu lat przybliża nas do tajemnicy jego niewątpliwego sukcesu.

Tyle że jest to sukces przypieczętowany ostatecznie tym, co politolog Rafał Matyja (mój dawny kolega z Forum Prawicy Demokratycznej, które weszło do Unii Demokratycznej) nazywa „populistycznym paternalizmem”: obietnicą mocnego przywództwa w interesie „ludu”, cokolwiek to dziś znaczy. Zdaniem Matyi kluczem do sukcesu było postawienie na żywioł katolicko-ludowy i na „unikanie jakichkolwiek ram i ograniczeń”. Po tej drodze Kaczyński podąża do dziś. A ponieważ to się podoba i nikt nie protestuje w jego obozie, to podąża coraz bardziej zdecydowanie. Podoba się, jak krzyczy i wyzywa i jak całuje panie po rączkach; podoba się, jak grzmi na liberalne elity i zapowiada, że odbierze im przywileje.

Tezę Matyi (w książce „Wyjście awaryjne”, 2018) potwierdza moim zdaniem bieg wydarzeń w kolejnych latach. Kaczyński na festynach ludowych i urodzinach Rydzyka – to manifestacja siły i zakorzenienia jego obozu w narodzie. A przyzwolenie jego nomenklatury i elektoratu to skutek populistycznego paternalizmu: Kaczyńskiemu wszystko wolno w polityce i państwie, bo przysługuje mu specjalny status, prerogatywa ojca rodziny narodowej (własnej nie założył, to zajął się wychowaniem narodu wraz z biskupami, tylko katolickimi i łacińskimi, Ziobrą („imposybilizm”!) i Czarnkiem).

On naucza, poucza, karze, reszta dworu słucha i podziwia, drżąc ze strachu, by nie wypaść z łask, czyli z listy kandydatów na posłów i senatorów, ministrów i prezesów.

I tu się zaczynają dla niego schody. Sienicki utrzymał obóz, królowie przyrzekali respektowanie aktu tolerancyjnego, ale ostatecznie Polska szlachecka zniknęła z mapy i nigdy więcej nie powróciła.

Budowanie obozu politycznego nic nie da na dalszą metę, jeśli nie wesprze państwa, narodowego czy federacyjnego. Kaczyński zbudował obóz, ale nie nowe państwo. Najwyżej swoje państwo w państwie, co wytwarza ciągłe konflikty. Bez ich wygaszenia nie można kontynuować modernizacji III Rzeczpospolitej. Na tym polega pułapka, którą zastawił na siebie i swój obóz Kaczyński. Zredukował „wolę suwerena” do woli PiS i jego samego. „To on jest suwerenem”, pisze Matyja.

Nie ma w dzisiejszym wolnym (i niewolnym) świecie lidera, który dałby radę tylko o swoich siłach i siłach swojej partii stworzyć funkcjonalne państwo w realiach XXI w. Kaczyński ma wciąż ambicje przeprowadzenia całkowitej przebudowy państwa, ale w rzeczywistości go nie zmienia, tylko rozwala. Kaczyński nie jest architektem nowego systemu, pisze Matyja, a najwyżej kierownikiem budowy i reżyserem widowiska. Niewdzięczna, żmudna i ryzykowna robota państwowa wymagałaby, żeby przestał być patriarchą, a zaczął być takim jak Tusk normalnym liderem. Bo ojcem narodu był, jest i będzie tylko w swoich snach o potędze.